Istnieją ludzie, którzy nie ufają wszystkim na słowo i póki sami czegoś nie doświadczą, nie przyklasną powszechnym opiniom. Nie wierzą tym, którzy po to, by zmarznąć i udawać, że jest bardzo ciepło, zdejmują czapki z powodu pierwszego światła zza chmur. Nie widzą też nic radosnego w samym obwieszczeniu: „nadeszła wiosna”.
Ósmego kwietnia dwa tysiące piętnastego roku (a nie dwu tysięcznego, jak różne indywidua przywykły mawiać) pewien maruda wsiadł na rower z misją odnalezienia tak zachwalanej pory roku. Jadąc spokojnie po miejskich ulicach, mijał kobiety w strojach stylizowanych na te wiosenne, ale były to tylko drobne, poszczególne elementy. W sumie z zadowoleniem zauważył, iż eleganckie, jesienne akcenty, nadal wiodą prym pośród niewiast. Wyjeżdżając z miasta rzucił okiem za mur rozległego, komunalnego cmentarza. Nie brakowało tam barw – łąk sztucznych kwiatów. I ognie lśniły w szklanych oprawach, a światło kpiło z kruchości żywota. Jeżeli była tam wiosna, to chyba pod jednym z marmurów.
Wjazd w przypadkową ścieżkę do równie przypadkowego lasu także nie przyniósł mu nic poza obrazem brązowych liści i krajobrazów tak wymarłych, jak te pomiędzy listopadem, a ciepłym styczniem. Szarość dnia głębsza niż ubarwienie skrytego w gałęziach pieska, wydającego jakieś niemiłe pomruki i próbującego wciągnąć cyklistę w odmianę najpopularniejszej na świecie gry, czyli "kto przeżyje?".
On i czworonóg. Poganiali się, pobiegali, powarczeli na siebie i używali różnych wyrazów w swych odmiennych językach. Machali. Człowiek kijem, a pies nie ogonem, lecz łbem. W końcu znudziło się im obydwóm, i zziajani, radośni z powodu dalszego istnienia, rozstali się. Oby na wieki.
Poszukiwacz wyjechał z lasu i na rozległej łące skręcił w prawo. Jechał wzdłuż wąskiego strumienia. Przystanął przy niewielkich zaroślach, a w chwili, gdy już miał wykrzyknąć: „oto i wiosna!” (bo dostrzegł młodziutkie, żółto-zielone bazie), jego uwagę zwrócił związany grubym sznurem wór. Z rozerwanej powłoki wystawał drobny rząd żeber... Rowerzysta odruchowo się wzdrygnął. Człowiek? Podszedł bliżej. Szkielet psa leżał na skraju strumienia, nienaturalnie wykręcony. Ciekawe jakiej bestii się znudził? Ludzie dzień w dzień dręczą i zabijają siebie nawzajem – czym więc jest taki pies?
Uczuciowe kalectwo. Psychopatyczny brak empatii. Okropność.
Kolejne kilometry. Przy drodze w kierunku Warszawy rząd opuszczonych, doszczętnie zniszczonych domów. Resztki ścian, zarysy okien, fragmenty kominów, mebli i naczyń. Pośród nich żółcą się trzy ledwo żywe mlecze.
Przeskok na drugą stronę szosy i pierwszą w prawo gdzieś dalej, przez wsie puste i obce. W sklepie, na proste pytanie, czy są banany, pada odpowiedź:
– Marcin?
Kupujący pyta więc drugi raz czy dostanie ten ożywczy pokarm i znów słyszy:
– Marcin? Tak?
– Tak... Marcin. O, Artek... cześć!
– Tak myślałem – odpowiada sprzedawca ze śmiechem. – Jeszcze mam całkiem dobrą pamięć.
Krótka, uprzejma wymiana zdań z kolegą z dzieciństwa, autorem pierwszego zabawnego tuningu roweru autora tych słów. Powrót na rower. A dalej utrudniające życie miejscowym ludziom, ale dość ładnie wyglądające, zalane tereny. Jak zwykle kontrast.
Las kilka kilometrów od domu. Zrezygnowany wzrok pada na kubek z logo McDonald’s – niemal nowiutki, pewnie dopiero co rzucony pod drzewo przez jakąś bezmyślną łachudrę. Jak wszędzie, jak zawsze.
Jest. Kilka metrów obok. Metr na metr. Biała z zielonym środkiem. Można było darować sobie całą tę przygnębiającą wyprawę i po prostu przejść się piechotą trzy kilometry, by zobaczyć ją pod postacią kilku kwiatów. Ślicznych zawilców, poetycko zwanych anemonami.Dopełniły tytułu.
Ósmego kwietnia dwa tysiące piętnastego roku (a nie dwu tysięcznego, jak różne indywidua przywykły mawiać) pewien maruda wsiadł na rower z misją odnalezienia tak zachwalanej pory roku. Jadąc spokojnie po miejskich ulicach, mijał kobiety w strojach stylizowanych na te wiosenne, ale były to tylko drobne, poszczególne elementy. W sumie z zadowoleniem zauważył, iż eleganckie, jesienne akcenty, nadal wiodą prym pośród niewiast. Wyjeżdżając z miasta rzucił okiem za mur rozległego, komunalnego cmentarza. Nie brakowało tam barw – łąk sztucznych kwiatów. I ognie lśniły w szklanych oprawach, a światło kpiło z kruchości żywota. Jeżeli była tam wiosna, to chyba pod jednym z marmurów.
Wjazd w przypadkową ścieżkę do równie przypadkowego lasu także nie przyniósł mu nic poza obrazem brązowych liści i krajobrazów tak wymarłych, jak te pomiędzy listopadem, a ciepłym styczniem. Szarość dnia głębsza niż ubarwienie skrytego w gałęziach pieska, wydającego jakieś niemiłe pomruki i próbującego wciągnąć cyklistę w odmianę najpopularniejszej na świecie gry, czyli "kto przeżyje?".
On i czworonóg. Poganiali się, pobiegali, powarczeli na siebie i używali różnych wyrazów w swych odmiennych językach. Machali. Człowiek kijem, a pies nie ogonem, lecz łbem. W końcu znudziło się im obydwóm, i zziajani, radośni z powodu dalszego istnienia, rozstali się. Oby na wieki.
Poszukiwacz wyjechał z lasu i na rozległej łące skręcił w prawo. Jechał wzdłuż wąskiego strumienia. Przystanął przy niewielkich zaroślach, a w chwili, gdy już miał wykrzyknąć: „oto i wiosna!” (bo dostrzegł młodziutkie, żółto-zielone bazie), jego uwagę zwrócił związany grubym sznurem wór. Z rozerwanej powłoki wystawał drobny rząd żeber... Rowerzysta odruchowo się wzdrygnął. Człowiek? Podszedł bliżej. Szkielet psa leżał na skraju strumienia, nienaturalnie wykręcony. Ciekawe jakiej bestii się znudził? Ludzie dzień w dzień dręczą i zabijają siebie nawzajem – czym więc jest taki pies?
Uczuciowe kalectwo. Psychopatyczny brak empatii. Okropność.
Kolejne kilometry. Przy drodze w kierunku Warszawy rząd opuszczonych, doszczętnie zniszczonych domów. Resztki ścian, zarysy okien, fragmenty kominów, mebli i naczyń. Pośród nich żółcą się trzy ledwo żywe mlecze.
Przeskok na drugą stronę szosy i pierwszą w prawo gdzieś dalej, przez wsie puste i obce. W sklepie, na proste pytanie, czy są banany, pada odpowiedź:
– Marcin?
Kupujący pyta więc drugi raz czy dostanie ten ożywczy pokarm i znów słyszy:
– Marcin? Tak?
– Tak... Marcin. O, Artek... cześć!
– Tak myślałem – odpowiada sprzedawca ze śmiechem. – Jeszcze mam całkiem dobrą pamięć.
Krótka, uprzejma wymiana zdań z kolegą z dzieciństwa, autorem pierwszego zabawnego tuningu roweru autora tych słów. Powrót na rower. A dalej utrudniające życie miejscowym ludziom, ale dość ładnie wyglądające, zalane tereny. Jak zwykle kontrast.
Las kilka kilometrów od domu. Zrezygnowany wzrok pada na kubek z logo McDonald’s – niemal nowiutki, pewnie dopiero co rzucony pod drzewo przez jakąś bezmyślną łachudrę. Jak wszędzie, jak zawsze.
Jest. Kilka metrów obok. Metr na metr. Biała z zielonym środkiem. Można było darować sobie całą tę przygnębiającą wyprawę i po prostu przejść się piechotą trzy kilometry, by zobaczyć ją pod postacią kilku kwiatów. Ślicznych zawilców, poetycko zwanych anemonami.Dopełniły tytułu.
M.
(08.04.2015 / mtb)









