29.06.2017

Zalew Sulejowski i Niebieskie Źródła (29.06.2017)


Chyba od roku zbieram się do napisania relacji z tej wyprawy, lecz zebrać się jednak nie mogę. W sumie to lista miejscowości w zupełności mogłaby wystarczyć, gdyby nie fakt, że na takim dystansie trochę się wydarzyło. I powstał niespełna trzyminutowy film.

Poza porannym dąsem Karola po moim klasycznym spóźnieniu, w pierwszą stronę jechało się naprawdę wesoło. Humorów nie zepsuła nam nam nawet goniąca nas wichura, i to taka solidna, z deszczem, burzą, efektami świetlnymi i próbą psychologicznego zgnębienia. Zanim przybyło apogeum, zerkaliśmy na coraz czarniejsze chmurzyska, próbując je przegonić zaimprowizowanym, recytowanym w rytm pracy nóg, wulgarnym wierszykiem:

Nadciąga wielkimi krokami
Wielki ch...j z piorunami!


Pamiętam tylko ten romantyczny dystych – wiatr wyszarpał mi z czaszki początek, a całość wplótł w długą, kosmatą brodę. Uratował nas betonowy, cudem napotkany przystanek.
W Odrzywole napotkaliśmy miłego pieska (zaburzyłem chronologię, bo deszcz padał potem), natomiast podczas krótkiego postoju zaczepił nas były radomianin. Opowiadał o tym, jak źle było mu tam, gdzie mieszkał. Narzekał bardziej ode mnie, co akurat doceniam. Marudził, smęcił i jęczał. Teraz ma idealny żywot, bo chwycił Boga za nogi i pałęta się bez zajęcia po Raju. Niestety nie potrafił nam wskazać drogi – na łonie Abrahama czuł się nowym. Zrobiła to pani sklepikarka, u której nabyliśmy lody.

Po drodze mijaliśmy wiele ciekawych miejsc, w tym zawsze interesujące mnie stare cmentarze, np. powstańców styczniowych w Ossie (w 1863 stoczono tam zwycięską dla Polaków bitwę) oraz blisko 50 żołnierzy poległych we wrześniu 1939. Nie było jednak szans na częste zatrzymywanie się. Nie odwiedziliśmy też ani ruin zamku w Inowłodzu (XIV w.), ani miejsca śmierci majora Henryka Dobrzańskiego "Hubala" (Anielin).

Na napotkanym odpuście zeszły nam dosłownie sekundy. Podczas gdy Karol kupował kotu nakręcaną mysz (Kot Bidon – jeśli ktoś nie zna, polecam) ja zastanawiałem się nad stylem ubioru jednej z pań. Jej ludowy strój pełen był pięknych, wywiedzionych z lasów, rzek, pól i kurnika motywów. Wszystko wyszyte na eleganckiej, czarnej tkaninie, a do tego... współczesne, czerwone jak koguci grzebień szpilki. Dla jednych brak gustu, dla innych przykład liberalnego podejścia do niegdyś sztywnych form oraz ciekawa korelacja czasów. Mnie się podobało.

Dobra, trzeba kończyć. Przyspieszamy.

W Smardzewicach – w towarzystwie koleżanek: Magdy, Magdaleny i Katarzyny, a przez chwilę innych pań i lubieżnego brodacza – wchłonęliśmy wielki, dwudaniowy obiad, by po chwili, w piątkę, mknąć Kokolotem do Rezerwatu Niebieskie Źródła (geograficznie to obszar Tomaszowa Mazowieckiego). Na miejscu czekały nas:
– urokliwa droga wzdłuż źródliskowych wód, – pogawędka z kaczymi ludzi (w Kronice ptaka nakręcacza, powieści H. Murakamiego, May Kasahara tak nazywała kaczki), – widok Wysp: Płaczących Wierzb, Samotnego Modrzewia i Kacząt (nazwy prawdziwe), – możliwość przyjrzenia się piaskowym gejzerom na dnie zatoczki, – brak zachwalenego błękitu, spowodowany złym kątem ustawienia się Ziemi względem Słońca (pretensje do Kosmosu).

W drodze powrotnej, już bez zgubienia się i drogowej plątaniny, wyskoczył nam pod koła jelonek. Rozpędzony i przerażony. Zauważyliśmy go może dwa metry przed sobą. Ślizgając się na zadzie uniknął kolizji, a potem zerwał się na cztery nogi. Tak szybko, jak się pojawił, tak szybko zniknął. Zanim dotarło do naszych co się stało, było już po wszystkim. I dobrze, bo mogło skończyć się nie tylko na jego strachu i naszym zdziwieniu. A tak w ogóle to był śliczny!
Poza tym wydarzeniem, droga powrotna obyła się bez przygód. Pierwszy postój trwał kilka minut – napełnialiśmy bidony. Drugi też kilka – kolejny raz podziwialiśmy tzw. słońce poboczne (tu też, i jeszcze kiedyś). I tyle.

Z tego, co pamiętam, to prawdziwe zmęczenie zaczęło nam doskwierać jakieś 25 kilometrów przed Radomiem. Twarde, szosowe siodełka zaczęły naprawdę uwierać, a każdy skrawek materiału (może poza wkładką w kolarskich spodenkach) przeszkadzał. Trochę bolały dłonie.

Piwny toast wznieśliśmy po mniej więcej 7 godzinach i 30 minutach pedałowania. Było warto!

M.

(29 czerwca 2017 / Marcin i Karol / szosa / 206 km)

 
DK48

Moja kochanka


Piesek!


Karol z pieskiem


Piesek bez Karola

 
"Nadciąga wielkimi krokami..." 

Przystanek ratunkowy
Granica województw
 
Tak mogłoby być częściej


Byle nie wolniej


Pojęcia nie mam


Inowłódź

Myszy


Prawie na miejscu


"Takie palemy w Smardzewicach!" (fot. i słowa: Magdalena)


Zalew Sulejowski (fot. Magdalena)


Parking


Kokolot










fot. Magdalena


fot. Magdalena


 fot. Magdalena












fot. Magdalena

 
W drodze powrotnej

"Zagłębie paprykowe"


Karol


"Maliny, papryka i inne"


Zdążyć przed burzą, zdążyć przed nocą. Resztka słonecznego halo


Kilometraż na tle dokładnej, motywacyjnej mapy
sporządzonej przez Karola

Fotografie:
Pierwsze i wszystkie podpisane imieniem - Magdalena Kokoszczyk
Pozostałe - Marcin Kurek


Niebieskie Źródła:
Skansen Rzeki Pilicy

Facebook:
 https://www.facebook.com/pelnybidon

[MK 25.08.2018]

25.06.2017

Niebiańskie imadło (25.06.2017)

Droga jak droga. Miało być z Karolem, ale nie było, bo coś tam. Na trasie bardzo wesoło zaprezentował się peleton złożony z trzech mężczyzn na dużych, dawnych rowerach. Biła od nich atmosfera takiej serdeczności, że aż żal było wyprzedzać. Głupio też wlec się za nimi bez słowa.

Pusta droga, pusty las, pusta głowa. Na niebie utworzyło się coś na kształt imadła. Nie spadło ani na Ziemię, ani na mnie, choć przez krótką chwilę nawet na to liczyłem. Pomyślałem, że może Hefajstos wykuwa tam Zeusowe pioruny. Robi to jednak niżej i dalej - we wnętrzu Etny.

Widoki znane, a dla mnie zawsze fascynujące. Nikły procent wrażeń na zdjęciach. Fragment na filmie.

M.

(25 czerwca 2017 / szosa)

 
  

  





22.06.2017

Noc przed nocą (22.06.2017)


W pewien czwartek naszło mnie silne, trudne do opanowania pragnienie wyjścia na szosę, ale już po godzinie gwarantującej szansę powrotu przed nastaniem ciemności. I mimo tego, że wystartowałem może minutę przed godz. 21, była to dobra decyzja, a zawsze miłe sercu kręcenie zbiegło się z jednym z ładniejszych widoków na niebie. Niestety jeśli wychodzi się na rower z telefonem, któremu do śmierci pozostało bodajże 3% baterii, to nie ma co liczyć na fotorelacje. Jeden przydrożny pstryk, zgon i później żadnych przystanków. Kilometry błogiego oderwania od wszelkich spraw tego świata, z kładącymi się do snu wsiami po lewej i prawej stronie baranka. Umiarkowany wiatr, mały ruch, wysoka średnia odcinka. Polecam każdemu.



Dzień kolejny (a w zasadzie też wieczór i noc) przyniósł mi wiele sprzecznych, gdzie indziej opisanych wrażeń. Emocje jasne jak płyn podpisany bianco zmieszały się z migawkami rosso. Knajpiana łazęga dziś zbyt przezroczysta, by o niej pisać zbełtała się z tekstami T. LOVE i doprowadziła mnie i Karola do komicznego, dionizyjskiego finału.

Zawsze czujny program Synchronizacji Wszechświata postanowił wyjść naprzeciw pasji stykania się się z dwuśladami nocą, i oto we dwóch, za podszeptem zarejestrowanego w wypożyczalni Karola, nagraliśmy recenzję radomskiego, miejskiego roweru. Żywię nadzieję, że uda się ją odpowiednio złożyć i zaprezentować zanim przypadkiem zniknie (jak np. nieodżałowane nagranie jazdy po zerwanym asfalcie wraz z krewkim komentarzem), tym bardziej jeśli nie mieliście jeszcze okazji prowadzić takiego pojazdu osobiście. A jeśli prowadziliście, to może zechcecie porównać własne wrażenia z naszymi. Prawdopodobnie nastąpi to jutro, bo wczoraj nie pozwolił mi na to nastrój i przegrzewający się laptop, a dzisiaj plany krzyżuje czas. Do usłyszenia.


Marcin

(22 czerwca 2017 / M. / szosa)



14.06.2017

Rębacze, czyli ustawa ministra Szyszki (14.06.2017)



Ostatnio niemalże dzień w dzień stykam się z tematem ministra od ściętych drzew. Skrajne opinie, dyskusje przeradzające się w nadąsane miny, rozmaite aluzje, memy, kawały. Ma to swój intelektualny urok. Dużo mniej wesoło prezentują się wykarczowane przestrzenie i zadowolone z siebie gęby wielu bezmyślnych drwali. A każdy fragment wyciętego lasu czy samochód z przyczepką pełną drewna kojarzy się z tym tematem. Potęga bzdurnych mediów i pospolitego ruszenia... z siekierami w dłoniach. W ogóle to tak naprawdę ani jedna, ani druga strona tych wszystkich politycznych, sztucznie podsycanych sporów mi nie odpowiada. Ten sam śmietnik, acz w barwach inny i kształt jakby tylko dla żartu zmieniony.

Lubię maki. Niestety trudno je ciekawie sfotografować. Poza tym na szosie, gdy już mija się ładny obiekt, to po chwili jest się tyle metrów od niego, że nie chce się zawracać. Na zdjęciu jeden jedyny z tego roku. I obowiązkowy przykład wycinki.


M.

(14.06.2018 / Karol i Marcin / szosa)