Wieczorna, szybka czterdziestka. Po tegorocznej edycji Air Show przypomnieli mi się białoruscy piloci, którzy zginęli podczas pokazów już sześć lat temu (30 sierpnia 2009). Postanowiłem pierwszy raz odwiedzić miejsce katastrofy myśliwca Su-27 i zobaczyć poświęcony lotnikom pomnik. Smutne miejsce.
M.
(29 sierpnia 2015 / M. / szosa)
"Niezależnie od prawdziwych przyczyn katastrofy, które nie są publicznie znane, wśród mieszkańców Małęczyna i okolicznych miejscowości, jak również na Białorusi, istnieje przekonanie, że piloci świadomie nie wykonali rozkazu katapultowania się, chcąc wyprowadzić maszynę w miejsce, gdzie jej upadek nie będzie zagrażał okolicznym mieszkańcom; takie opinie wypowiadali również dowódcy polskich i białoruskich Sił Powietrznych. Z tego powodu mieszkańcy okolicznych wsi złożyli wniosek o upamiętnienie pilotów pomnikiem ustawionym w miejscu katastrofy. Odsłonięto go 11 kwietnia 2010 roku." [Wikipedia]
Pojechaliśmy tam jakoś bez przekonania, więc zmęczenie, znużenie i zdeptana radość towarzyszyła nam przez większość kilometrów. Niby wszystko było w porządku, ale tak naprawdę z każdego z nas wychodziło niewyspanie i prawdopodobnie dziecięcy syndrom braku takich atrakcji, które potrafią pobudzić podczas wyprawy.
Wiem, wiem... sam rower powinien być nagrodą, lecz mimo wszystko inaczej patrzy się na to, gdy wyskakuje się na wieczorne kółko znanym szlakiem, by przypomnieć nogom gdzie ich miejsce, a jeszcze inaczej, kiedy na liczniku miga pięćdziesiąty, siedemdziesiąty, wreszcie setny kilometr, a wokół w sumie nic. A to przecież nie koniec.
Nagroda była jedna: parowóz na stacji w docelowej miejscowości. Natomiast kary aż trzy:
1. Wspomniane zmęczenie.
2. Przeklęty, żeby nie powiedzieć pie%+&*$#y kapeć, w naszym języku zazwyczaj zwany Klątwą Bożka Kapciaka. Pierwszy raz kapeć w szosie.
Nie wiem jak długo mordowaliśmy się z moim kołem, by zmienić dętkę bez pomocy łyżek. Było to tak frustrujące, że końcowy naciąg opony udało mi się uzyskać wyłącznie dzięki perspektywie wracania pieszo przez nocne, ciemne i zimne lasy. Wizja 45-50 kilometrów takiej traumy (i obowiązek stawienia się rankiem w pracy) była przerażające i wyzwoliła resztkę sił w palcach. Poza tym chwała Karolowi, że wziął zapasową dętkę i małą pompkę. Cudem udało się nabić może 1-2 atmosfery (z potrzebnych ok. siedmiu).
3. Przeklęty chłód, z którym radziliśmy sobie jedynie zwiększaniem tempa, by się rozgrzać. Tym razem troszkę pomogły moje rękawki i bonusowa koszulka schowana w tylnej kieszonce. Podzieliliśmy się tym skromnym odzieniem i tradycyjnie mknęliśmy nocą do domów.
M.
(6 sierpnia 2015 / Marcin i Karol / szosa / 132 km)
Trasa:
Radom – Skaryszew – Iłża – Mirzec – Grzybowa Góra – Skarżysko Kościelne –
Skarżysko-Kamienna – Bliżyn (a w nim guma w moim tylnym kole) –
Szydłowiec – Orońsko – Radom.
Iłża. W tle baszta
Gdy mocno zrezygnowany spytałem jakiejś kobiety ile jest do Skarżyska,
ta odparła, że jeden kilometr. I rzeczywiście po kilometrze
Droga jakby postrzępiona i trochę niespójna. Pierwszy
przystanek to interesujący przykład drewnianego zabytku w Bardzicach. Mój tata kolegował się z bardzo sympatycznym malarzem (P. Dariuszem Stelmachem), który tak zachwycił się tym
XVIII-wiecznym obiektem, że napisał o nim pracę naukową z dziedziny
sztuki i oczywiście uwiecznił go na płótnie. I nawet jeśli nie jest się
miłośnikiem architektury sakralnej albo do religii ma się stosunek
chłodniejszy niż przeciętny, to nie sposób choć na sekundę nie zatrzymać
się w takim miejscu. Kościół powstawał w latach 1771-1773, a echa
minionych czasów po prostu czuje się i w nim, i w każdej z usytuowanych
wokół niego rzeźb. W barokowej, więc mrocznej sentencji zdobiącej zegar
(na temat możliwości śmierci już w tej godzinie), w nagrobkach na tyłach
kościoła i alei wiodącej wprost na ciemny, nieprzyjemny w odbiorze
cmentarz (miałem również niemiłą okazję być tam na pogrzebie).
Kościół pierwotnie stał w Białobrzegach. Zainteresowanych nim odsyłam do strony takiej jak np. Drewniane Mazowsze. W linku artykuł tylko o tym miejscu.
Gdzieś
dalej napotkaliśmy hodowlane stawy, stary młyn, a na drzewach stado
bocianów. Za płotem rosły śliczne słoneczniki (do dziś mi żal, że nie zawróciłem, by je sfotografować), na polach przed Iłżą
kręciły się wiatraki, a w drodze powrotnej kusiła wieś Florencja.
Nie obyło się też bez zgubienia szlaku i wędrówki przez kilometry piachu. Taki urok kolarzówek – dawniej nawet byśmy tego nie spostrzegli, ale... do roweru górskiego raczej nic poza śniegiem mnie już nie przekona.
Trudno opisać poziom głupoty, który osiągnąłem tego dnia, więc jako marny skryba zachowam kulisy tej wędrówki dla siebie. A ponieważ wrażenia przed zgubieniem szlaku, rozładowaniem telefonu i wypiciem resztek wody były wręcz doskonałe, pozwolę sobie dołączyć jeden wpis inny niż rowerowy.
No dobra... było to tak. Cudownie się szło przez rezerwat przyrody, a takie atrakcje jak nagłe spotkanie z wielkim łosiem w środku lasu tylko potęgowały atmosferę przygody. Późniejsze opuszczone wioski, biało-czerwone słupy na granicy z Białorusią i mycie rąk w Bugu też należały do przyjemnych. Niestety powrót stał się koszmarem. Zgubiliśmy się w lesie, a konkretnie to w Sobiborskim Parku Krajobrazowym, w którym chwilami czuliśmy się jak w jakiejś Tolkienowskiej Puszczy. Pech chciał, że miejscowość do której wracaliśmy, nazywała się tak samo jak inna, ale położona dalej. Już po stracie baterii w telefonie, wypiciu resztek wody i wydaniu ostatnich pieniędzy w cudem napotkanym sklepie, jacyś ludzie pokierowali nas lasami do niewłaściwej wioski. O jakże fajnie było usłyszeć w oddali smutne, bardzo dawne, chyba pogańskie jeszcze, przepiękne zaśpiewy bawiących się nad jeziorkiem Białorusinów/Ukraińców/Litwinów/Rosjan/Czeczenów (niepotrzebne skreślić). Świetnie też zwiedzić tyle dzikich ustępów przy samej granicy Ukrainy, Białorusi i Polski (trójstyk granic). Niestety dużo trudniej jest cieszyć się tym wszystkim, gdy nie chce się męczyć dziecka. Za całą tę głupotę należało mi się tysiąc batów, Erykowi medal za wytrwałość, a Oldze puchar za stalowe nerwy w oczekiwaniu na nasz powrót.
Żeby nie było zbyt dobrze, to po makabrycznej nocy Eryk trafił do przychodni, a z niej na szereg badań w szpitalu we Włodawie. Tam jednak okazało się, że nie był to udar, a zatrucie pokarmowe. Marna pociecha, ale mniejszy ciężar winy. Zastanawiałem się czy tej historii nie powinienem nazwać Pustym Bidonem, ale chyba Pusty Łeb brzmiałby lepiej. Nie bierzcie ze mnie przykładu.
M.
PS Jednak był jeden związek tych wydarzeń z rowerami. Po pierwsze nie miałem tam ani kolarzówki, ani górala, więc nadmiar niespożytkowanej przez to energii prawdopodobnie uszkodził mi zdolność logicznego myślenia. Po drugie trwał wyścig kolarski Tour de Pologne, czyli poza Tour de France jedyny sensowny powód, by włączać telewizor – ten zaś jak wpływa na mózgi, to wszyscy wiemy.
(5 sierpnia 2015 / Marcin i Eryk / pieszo / podobno ponad 30 km)
Miłe złego początki
Mijaliśmy wiele opuszczonych wsi. W jednej z nich
atmosferę dziwności potęgowały siedzące na słupach,
przyglądające się nam bociany