25.10.2014

Ciemność, widzę ciemność (25.10.2014)





Część I: M.
Dzień tak nieprzyjemny, że już z samego rana natknąłem się na czyjś ciekawy, pogodowy rysunek (zasępiony, trochę dziwaczny ludzik wypowiadający kwestię: „Teraz to już nie jest zimno. Teraz to już pizga złem”). Postanowiłem nie poddawać się jednak kaprysom aury i w pełnym rynsztunku wyruszyłem przed siebie.


Mniej więcej 10 kilometrów za Radomiem zauważyłem coś jakby stertę szmat porzuconych pod drzewem, lecz gdy spojrzałem na tę tajemniczą górkę z kilku metrów, okazało się, że obok niej leży rower, a u jej podnóża widać odnóża, i to obute w solidne, rolnicze kalosze. Pomyślałem: trzeba dobrym człowiekiem być, a bliźniemu z pomocą spieszyć, bo któż wie, czy to nie jakiś sercowy lub kandydat do zamarznięcia. Zawróciłem, zjechałem z asfaltu. W chwili, gdy podjeżdżałem pod rozłożyste drzewo, góra wstawała już z ziemi. Siadła na trawie, a spod jej okrytego szarym kapelusikiem szczytu wystawały majestatyczne wąsiska. Wyciągnęła męską, potężną dłoń, a witając się ze mną, rzekła:
– Dzień dobry. O co chodzi?
– Dzień dobry panu. Wszystko w porządku? Pomyślałem, że może pan zasłabł – odparłem, choć jeden rzut oka na prawie pustą półlitrówkę (i drugą, mniejszą butelkę, z przepitką) upewnił mnie, że pierwsza myśl o nieprzebranej mocy wódki, była tą słuszną.
– O, jak mi miło! Dziękuję!
– Nie ma za co. Cieszę się, że wszystko u pana w porządku.
– A skąd jesteś?
– Z Radomia.
– O, to też mi miło! Jacek jestem – w tym momencie dłoń pana Jacka wyciągnęła się po raz drugi i znów ściskaliśmy się serdecznie. Długo. Zbyt długo.
– Marcin. Także bardzo mi miło. A pan z tych okolic, panie Jacku? – spytałem.
– Tak, tak. Jacek. Mieszkam tu... o tu zaraz – wskazał las i kilka chałupek obok. – Napijmy się!
– Nie, dzięki. Muszę odmówić.
– No jak to? Nie walniemy nic? Walniemy przecież.
– Naprawdę dziękuję...
– A daleko jedziesz?
– Jeszcze nie wiem.
– No dobra, to szerokiej drogi. A może jednak się napijemy?
– Dziękuję – z uśmiechem zacząłem wypowiadać formuły zbliżające mnie do zakończenia przygody i po chwili znów mknąłem asfaltem. Krzyknąłem jeszcze do pana Jacka, by wracał do domu i już się nie kładł na trawie. Machał mi na pożegnanie, a jego rumiana twarz płonęła bardzo przyjaźnie.


Dalsza droga była zmaganiem się z wiatrem, przenikliwym zimnem, ruchem samochodowym i zmierzchem. W pewnym momencie nastała tak przykra ciemność, że nie widziałem już nic, a lampka przez wiele kilometrów dawała mi tylko złudne poczucie ochrony. Przestawałem odróżniać asfalt od pobocza i ciągle martwiłem się, że do domu jeszcze daleko. Widziałem jaśniejącą Wenus, zastanawiałem się nad sprawami Kosmosu, Życia i Śmierci, a te milsze fragmenty dróg z latarniami kończyły się zawsze zbyt szybko. Mimo paskudnego zimna i nastroju, trasę zaliczam do tych jak najbardziej udanych, a 71 kilometrów w dzień taki jak dzisiaj, raduje nie tylko serce, ale i nogi. 



 

Światła w tle były pierwszą oznaką tego, że do domu jeszcze ok. 15 kilometrów.
Szczerze pocieszający widok.

fot. M.


Rozdział II: K.
Okazało się, że wskutek zaburzonego przepływu informacji oraz innych okoliczności, na które nie mieliśmy wpływu, wybraliśmy się na rowery oddzielnie. I tak oto oprócz mnie, samotnym szlakiem pędził też Karol. Pokonał dystans 60 kilometrów. 

M.

(25.10.2014 / Marcin: 71 km, Karol: 60 km / mtb)


W głąb Natury bez względu na porę roku.
Jesienny symbol waginalny

Alegoria życia, zwątpienia i zmartwień.
Zziębnięty symbol falliczny


fot: K.

4.10.2014

Podfruwajki (04.10.2014)



I

Popołudnie wkręcone tak w stare, jak dziś odkryte szlaki. Trasa wiodąca przez Sadków, Maków, aż po Siczki i port w punkcie startowym, a więc Radom. Dystans: 80 km.

K.



fot. K.
II

Skromniejsze, acz wyczerpujące 51 km. Scena ścigania się z kobietą w Oplu zakończona autorefleksją: "stary, a głupi", i przypomnieniem sobie podobnej historii z komentarzem jakiegoś kolarza: "A co, niech sobie podfruwajki nie myślą, że człowiek nie ma ambicji".

M.

(04.10.2014 / Karol: 80 km, Marcin: 51 km / mtb)



fot. M.