Za oknem paskudnie. 13 grudnia 2015, niedziela. Kotek z lipcowej bajki dziś jest już wielkim kotem.
* * *
Za oknem wiosennie. 26 grudnia 2015. Kotek nie zmalał. 15 lipca br. wybraliśmy się w trasę częściowo w ciemno, ale z postanowieniem, że na pewno odwiedzimy słynny Dąb Bartek. Żaden opis nie odda kilometrów pędu, radości, mijanych problemów (przez roboty drogowe) i...
* * *
...tam urwał się zapał do pisania. Rok i tydzień temu. Jest 22 lipca 2016 r., wolny, spokojny ranek. Trzeci raz siadam do tego tekstu, by chociaż uzupełnić brakujące wpisy z ponad trzech lat oddawania się rowerowej pasji. Ciężko jednak wykrzesać z siebie te iskry zadowolenia, które napędzały mnie przez wspomniane lata, w chwili, gdy nagle, sam nie wiem czemu, odwróciłem się od tego, co dawało mi tyle radości. Ostatni raz wyskoczyłem na szosę chyba w lutym, a na górala już nie pamiętam kiedy. Do rzeczy.
Kotka spotkaliśmy niemal pod samymi Kielcami. W zasadzie to może on spotkał nas, ponieważ zgubiliśmy główny, szosowy szlak (zauroczeni jakimś stromym i długim zjazdem, pod który nie chciało się nam już wspinać z powrotem) i znaleźliśmy się na końcu maleńkiej wsi. Piach, pola, śliczny widok i tylko domysły, że gdzieś kawałek dalej na pewno znów będzie asfalt. Maleństwo przybiegło znikąd i po standardowym, kocim przywitaniu, postanowiło zrobić wszystko, by już nie zostawać na tym pustkowiu. W okolicznych domach szukaliśmy jego właścicieli, ale nikt nie przyznawał się do futrzaka, a większość napotykanych osób na samą myśl o wzięciu go do siebie, krzywiła się, wzbraniała i wymieniała powody, dla których nie może tego zrobić. Nic nowego i nikomu też nie mieliśmy tego za złe. Wróciliśmy do naszej piaszczystej, polnej drogi i zaczęliśmy wędrówkę ku utwardzonym wstęgom. Kotek biegł, wyprzedzał nas, przebiegał między prowadzonymi kolarzówkami, łasił się, miauczał, zaczepiał o buty. Żal było nawet patrzeć, a tym bardziej go tam zostawiać – był głodny i naprawdę malutki.
Po długim brodzeniu w kamieniach i piachu, udało nam się doturlać do drogi, po której już bez obaw można było gnać w stronę domu. Kotek trafił za rozpinaną bluzę Karola, i raz śpiąc w najlepsze, raz oglądając świat zza kierownicy mknącej szosówki (wyglądał przez rozsunięty suwak), przemierzył z nami blisko 100 km powrotnej drogi. Na krótkich postojach, bardziej ze względu na niego niż na nas, nawadnialiśmy się wszyscy trzej: my z bidonów, a kotek z nakrętki. Przed zmierzchem dojechaliśmy do Starachowic (przejechaliśmy chyba przez całe miasto), a po wyjeździe z jego granic, niewiele w ponad godzinę dotarliśmy do Radomia (za co chwała nadającemu szalone tempo Karolowi, zdeterminowanemu mimo zmęczenia i znużenia).
Dla uczczenia tej kociej historii drapieżny zwierz został nazwany Bidonem. Trafił pod opiekuńcze skrzydła swego wybawcy, a choć już nigdy nie wziął udziału w kolarskiej wyprawie, nieraz przechodząc obok szos, przystaje, dotyka ich łapką i pewnie przypomina sobie swój zwycięski etap Tour de Miau. Wszak wygrał życie.
Kotka spotkaliśmy niemal pod samymi Kielcami. W zasadzie to może on spotkał nas, ponieważ zgubiliśmy główny, szosowy szlak (zauroczeni jakimś stromym i długim zjazdem, pod który nie chciało się nam już wspinać z powrotem) i znaleźliśmy się na końcu maleńkiej wsi. Piach, pola, śliczny widok i tylko domysły, że gdzieś kawałek dalej na pewno znów będzie asfalt. Maleństwo przybiegło znikąd i po standardowym, kocim przywitaniu, postanowiło zrobić wszystko, by już nie zostawać na tym pustkowiu. W okolicznych domach szukaliśmy jego właścicieli, ale nikt nie przyznawał się do futrzaka, a większość napotykanych osób na samą myśl o wzięciu go do siebie, krzywiła się, wzbraniała i wymieniała powody, dla których nie może tego zrobić. Nic nowego i nikomu też nie mieliśmy tego za złe. Wróciliśmy do naszej piaszczystej, polnej drogi i zaczęliśmy wędrówkę ku utwardzonym wstęgom. Kotek biegł, wyprzedzał nas, przebiegał między prowadzonymi kolarzówkami, łasił się, miauczał, zaczepiał o buty. Żal było nawet patrzeć, a tym bardziej go tam zostawiać – był głodny i naprawdę malutki.
Po długim brodzeniu w kamieniach i piachu, udało nam się doturlać do drogi, po której już bez obaw można było gnać w stronę domu. Kotek trafił za rozpinaną bluzę Karola, i raz śpiąc w najlepsze, raz oglądając świat zza kierownicy mknącej szosówki (wyglądał przez rozsunięty suwak), przemierzył z nami blisko 100 km powrotnej drogi. Na krótkich postojach, bardziej ze względu na niego niż na nas, nawadnialiśmy się wszyscy trzej: my z bidonów, a kotek z nakrętki. Przed zmierzchem dojechaliśmy do Starachowic (przejechaliśmy chyba przez całe miasto), a po wyjeździe z jego granic, niewiele w ponad godzinę dotarliśmy do Radomia (za co chwała nadającemu szalone tempo Karolowi, zdeterminowanemu mimo zmęczenia i znużenia).
Dla uczczenia tej kociej historii drapieżny zwierz został nazwany Bidonem. Trafił pod opiekuńcze skrzydła swego wybawcy, a choć już nigdy nie wziął udziału w kolarskiej wyprawie, nieraz przechodząc obok szos, przystaje, dotyka ich łapką i pewnie przypomina sobie swój zwycięski etap Tour de Miau. Wszak wygrał życie.
M.
(15.07.2015 / Karol, Marcin, Kot Bidon / szosa / 180 km)
PS I jeszcze jedno. Cała wyprawa była bardzo ciekawa i zmienna (od wędrówki po rekordy prędkości), ale poza kocią przygodą jej głównymi elementami były:
– możliwość konfrontacji widzianego w dzieciństwie dębu z jego aktualnym stanem i po prostu chęć ujrzenia poczciwego drzewa, pamiętającego epokę średniowiecza,
– niezwykłe ruiny huty, której czasy świetności zaczęły się w 1823 (a powstawała w latach 1818-1822 z inicjatywy Stanisława Staszica). Jak podaje strona miejscowości, w owym czasie była to największa z hut w Królestwie Polskim. Niestety w 1866 zniszczyli ją Rosjanie, mszcząc się za produkcję broni dla uczestników powstania styczniowego, natomiast już w wieku XX – podczas I wojny światowej – dzieła zniszczenia tego ciekawego i wartościowego obiektu dopełnili Austriacy.
F O T O G R A F I C Z N Y S K R Ó T
W DRODZE
Szydłowiec
"Pojedynek na szosie"
(przypomniał mi się taki film z ciężarówką w roli głównej)
Piekarnia Telegraf w Samsonowie.
Nabyty zestaw pączków później uratował nam życie
Wielki piec w Samsonowie
fot. Karol
Pomnik Przyrody Ożywionej - Dąb szypułkowy Bartek
Kot Bidon
Nieopodal miejsca spotkania. Chyba niebiosa zesłały kota (fot. K.)
- Dzień dobry. Jadę z wami.
(A w tle rozpaczliwe poszukiwania kociej mamy)
(A w tle rozpaczliwe poszukiwania kociej mamy)
- To się może udać...
Początek pieszej wędrówki we trzech (fot. K.)
Powrót
Kielce na horyzoncie
Starachowice
Ra
Linki:
Huta: http://samsonow.pl/
Dąb: https://pl.wikipedia.org/wiki/D%C4%85b_Bartek
Bodzentyn i ruiny zamku, które niestety tylko minęliśmy, nawet nie widząc ich dokładnie (przez kota, zbliżający się wieczór i daleką drogę do domu). Jeśli kiedyś pozbieram się kolarsko, na pewno tam zajrzę/ymy): http://zamki.res.pl/bodzentyn.htm
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz