8.04.2015

W poszukiwaniu wiosny (08.04.2015)



Istnieją ludzie, którzy nie ufają wszystkim na słowo i póki sami czegoś nie doświadczą, nie przyklasną powszechnym opiniom. Nie wierzą tym, którzy po to, by zmarznąć i udawać, że jest bardzo ciepło, zdejmują czapki z powodu pierwszego światła zza chmur. Nie widzą też nic radosnego w samym obwieszczeniu: „nadeszła wiosna”.

Ósmego kwietnia dwa tysiące piętnastego roku (a nie dwu tysięcznego, jak różne indywidua przywykły mawiać) pewien maruda wsiadł na rower z misją odnalezienia tak zachwalanej pory roku. Jadąc spokojnie po miejskich ulicach, mijał kobiety w strojach stylizowanych na te wiosenne, ale były to tylko drobne, poszczególne elementy. W sumie z zadowoleniem zauważył, iż eleganckie, jesienne akcenty, nadal wiodą prym pośród niewiast. Wyjeżdżając z miasta rzucił okiem za mur rozległego, komunalnego cmentarza. Nie brakowało tam barw – łąk sztucznych kwiatów. I ognie lśniły w szklanych oprawach, a światło kpiło z kruchości żywota. Jeżeli była tam wiosna, to chyba pod jednym z marmurów.

Wjazd w przypadkową ścieżkę do równie przypadkowego lasu także nie przyniósł mu nic poza obrazem brązowych liści i krajobrazów tak wymarłych, jak te pomiędzy listopadem, a ciepłym styczniem. Szarość dnia głębsza niż ubarwienie skrytego w gałęziach pieska, wydającego jakieś niemiłe pomruki i próbującego wciągnąć cyklistę w odmianę najpopularniejszej na świecie gry, czyli "kto przeżyje?".

On i czworonóg. Poganiali się, pobiegali, powarczeli na siebie i używali różnych wyrazów w swych odmiennych językach. Machali. Człowiek kijem, a pies nie ogonem, lecz łbem. W końcu znudziło się im obydwóm, i zziajani, radośni z powodu dalszego istnienia, rozstali się. Oby na wieki.

Poszukiwacz wyjechał z lasu i na rozległej łące skręcił w prawo. Jechał wzdłuż wąskiego strumienia. Przystanął przy niewielkich zaroślach, a w chwili, gdy już miał wykrzyknąć: „oto i wiosna!” (bo dostrzegł młodziutkie, żółto-zielone bazie), jego uwagę zwrócił związany grubym sznurem wór. Z rozerwanej powłoki wystawał drobny rząd żeber... Rowerzysta odruchowo się wzdrygnął. Człowiek? Podszedł bliżej. Szkielet psa leżał na skraju strumienia, nienaturalnie wykręcony. Ciekawe jakiej bestii się znudził? Ludzie dzień w dzień dręczą i zabijają siebie nawzajem – czym więc jest taki pies?

Uczuciowe kalectwo. Psychopatyczny brak empatii. Okropność.

Kolejne kilometry. Przy drodze w kierunku Warszawy rząd opuszczonych, doszczętnie zniszczonych domów. Resztki ścian, zarysy okien, fragmenty kominów, mebli i naczyń. Pośród nich żółcą się trzy ledwo żywe mlecze.

Przeskok na drugą stronę szosy i pierwszą w prawo gdzieś dalej, przez wsie puste i obce. W sklepie, na proste pytanie, czy są banany, pada odpowiedź:

– Marcin?
Kupujący pyta więc drugi raz czy dostanie ten ożywczy pokarm i znów słyszy:
– Marcin? Tak?
– Tak... Marcin. O, Artek... cześć!
– Tak myślałem – odpowiada sprzedawca ze śmiechem. – Jeszcze mam całkiem dobrą pamięć.

Krótka, uprzejma wymiana zdań z kolegą z dzieciństwa, autorem pierwszego zabawnego tuningu roweru autora tych słów. Powrót na rower. A dalej utrudniające życie miejscowym ludziom, ale dość ładnie wyglądające, zalane tereny. Jak zwykle kontrast.

Las kilka kilometrów od domu. Zrezygnowany wzrok pada na kubek z logo McDonald’s – niemal nowiutki, pewnie dopiero co rzucony pod drzewo przez jakąś bezmyślną łachudrę. Jak wszędzie, jak zawsze.

Jest. Kilka metrów obok. Metr na metr. Biała z zielonym środkiem. Można było darować sobie całą tę przygnębiającą wyprawę i po prostu przejść się piechotą trzy kilometry, by zobaczyć ją pod postacią kilku kwiatów. Ślicznych zawilców, poetycko zwanych anemonami.Dopełniły tytułu.

M.

(08.04.2015 / mtb)