16.08.2014

Bogowie wiatru, deszczu i dętek (16.08.2014)

B & K

Jeden z tych dni, które najchętniej wymazałbym z pamięci. Zaczęło się chaotycznie, skończyło tragicznie. Po pierwsze zaspałem, co nie pozwoliło mi na przygotowanie ani ducha, ani ciała do drogi. Spiesząc się ze wszystkimi porannymi koniecznościami, oczekiwałem przybycia Karola. Jego cierpliwość została wystawiona na próbę dwukrotnie: najpierw czekał na moje wyjście na dwór, a gdy już się doczekał, to po dwustu metrach zawróciłem po kurtkę. Przebieranki jak u płci pięknej, kilkunastominutowe spóźnienie i słuszne przeczucie, że dzień może być trudny.

W Kowali spodziewaliśmy się przynajmniej kilku kolarzy, a tam jedynie przemknął jeden. Jego biały kask, frunący w zawrotnym tempie z przyszłego lotnego startu, skojarzył mi się z sierpniowym wysypem nie grzybów, lecz perseidów pędzących po nieboskłonie niczym sam pan Lucyfer, wywalony z hukiem za bramę włości innego z wielkich dziedziców. Wielki trening, prawdopodobnie przez brzydką, nakrapianą deszczem i błotem pogodę, opóźniał się. Nie czekając więc na nikogo i przez nikogo oczekiwanymi nie będąc, podręczyliśmy swe rowery na rzeczywiście ciekawej, tzw. interwałowej trasie (męka przeplatana teoretycznym odpoczynkiem). Mając już na licznikach ponad 20 km, zaczęliśmy wracać do punktu A, czyli do Radomia.

Kowala, a dalej goniące nas chmurzyska...

Opisywany ganek. Poglądowe ujęcie deszczu. Kotek. Zadobrze.

Spotkanie z księżycem Bartek planety Karol z układu Pełny Bidon, przerodziło się w wojaż ku najgorszym z możliwych myśli na temat rowerów. Tuż za Radomiem, lecz z innej niż rankiem strony, spojrzałem w niebo, czując podejrzany niepokój i zniechęcenie do dalszego wysiłku. Tego dnia wyjątkowo nie miałem ochoty moknąć, ale gdzie mi tam, ludzkiej nędzy, do wyroków boga czczonego już ponad trzy i pół tysiąca lat temu przez Majów. I tak jak Szu, egipski bóg powietrza wraz z polskim synem, bożkiem Kapciakiem, stanowią o losach dętek, tak Chaac, pan deszczu, z upodobaniem sadysty, kolejny raz zaczął walcować, gnieść i prasować mą i kolegów wolę przetrwania w ulewie.

Schronienie na zadaszonej ławce przed małym sklepem pozwoliło nam poznać okoliczną baśń o morzu ognia. Rok temu rozbłysk był tak potężny, że tchnął życie w Straszliwy Elektryczny Ocean, porywający mężczyznom kobiety, kobietom dzieci, dzieciom zwierzęta, a starcom wnuki.

A skoro jesteśmy przy wyliczeniach, to dodam, że właśnie przypomniał mi się monolog z filmu o śmierci "Zet i dwa zera" (1985): "Mężczyźni kochają kobiety, kobiety kochają dzieci, dzieci kochają zwierzęta - nigdy odwrotnie". Wróćmy do epicentrum burzy.

Przyroda zamarła, a pijący piwo panowie, jak jeden mąż się przeżegnali. Wielki i mały, młody i stary, bezbożnik, wierny, nieśmiały, bezczelny – wszyscy z trwogą zerkali to w niebo, to na niewielki, szary transformator, zawieszony na słupie może z pięć metrów od sklepu. Przytwierdzony nieopodal kompletu stolików i krzeseł, stał się główną przyczyną obaw. Prometeuszem zsyłającym pożogę tym, którzy wcale nie byli zainteresowani jego mityczną rolą.



Jedyne miłe chwile okupione zemstą bezlitosnego bożka

Chyba nie muszę dodawać, że gdy słuchaliśmy tej historii, lało niemiłosiernie, a pioruny rąbały czasem i kilkadziesiąt metrów od nas. We wnętrzu sklepu ekspedient zawinął nam kilka parówek w tak wielki arkusz szarego papieru, że można by weń spakować całego wieprza. Studiując asortyment i racząc się skromnym jadłem, wysłuchaliśmy podejrzanych rozmów o zatajonym spadku i myśleliśmy, co dalej. Wreszcie ujrzeliśmy lekki prześwit.

Domyślałem się, iż to tylko pozory. Wszystko szeptało, mówiło mi, a potem krzyczało: wracaj! Niestety towarzysze niedoli postanowili inaczej, a ich przykry, drażniący, podjęty w milczeniu wyrok, wzmógł mój wewnętrzny upór i złe nastawienie do trasy. Oczywiście męska duma nie pozwoliła na wyłamanie się z zabawy, więc następne kilometry spędziłem w glinie, błocie oraz potokach powracającego deszczu. Głodny, śpiący, zmęczony, zmarznięty i przemoczony, żałujący każdej uciekającej minuty tego już bezpowrotnie zatopionego w ohydnej mazi dnia. Na domiar złego jedyny ciekawy i miły odcinek skończył się przebitym kołem Bartka. Kilometr od domu miałem szczerą ochotę rzucić swą dwukołową kochankę w pierwsze lepsze zarośla i nigdy do niej nie wrócić. Jednak wieczorem przeglądałem katalogi z kolarzówkami.

M.

(16.08.2014 / Bartek, Karol, Marcin / mtb / 87 km)

Uczestnicy:
cz. I: Karol, Marcin
cz. II: Bartek, Karol, Marcin

Oczywiście zdjęcia obejmują tylko te krótkie, bezdeszczowe momenty.

 

Pola ryżowe w Polsce


Copyright 2003 Bob LaDrew. This cartoon first appeared
in the website of the Delaware Valley Bicycle Club

14.08.2014

Piekielny szlak – rajska wizja (14.08.2014)




Dla Karola kolarza, biegacza, pływaka, piłkarza, pedagoga, dietetyka, autotrenera oraz trenera wielu osób – pierwszy odcinek wypadu w graniczące z Radomiem województwo świętokrzyskie był powtórzeniem drogi w pojedynkę. Zwiadowcza trasa przydała chwały nie tylko jego psychice i rowerowej pasji, lecz stała się kluczem i klamką zdolności organizacyjnych.

Wszystkie zalety – w połączeniu z determinacją napompowaną niczym koła w szosówce – dały początek zróżnicowanej, bardzo ciekawej pętli, którą przemierzyć mogli wszyscy zakorkowani w Pełnym Bidonie. Wieczorne postanowienie, podsycone znanym cytatem ("Kolarstwo to nie jest gra (...) Można grać w piłkę, tenisa lub hokeja. Ale nie można grać w kolarstwo" - Jean de Gribaldy, francuski kolarz), szybko przerodziło się w myśl, że następnego dnia nie można stosować żadnych uników czy też grać w inne odmiany braku lojalności. Ideę przekuto w czyn i oto rankiem ruszyliśmy ku przewyższeniom.

Pierwsze kilometry próbowały zniechęcić do dalszej drogi. Co z tego, że był to cesarski, królewski, książęcy, papieski albo inny szlak, skoro las nie wyróżniał się w nim jakoś szczególnie, natomiast co kilka metrów wpadaliśmy w coraz głębsze, rozległe kałuże, z czasem przeradzające się w ciemne, bagienne wiry, ciągnące nas w dół jak rusałki, odbierające dobry nastrój i wywołujące histeryczne reakcje u autora tych słów. Po przebyciu tak zalanych i zabłoconych fragmentów, że blask dopiero co wypucowanych rowerów zniknął szybciej niż świergot spłoszonych srogimi przekleństwami ptaków, dobiliśmy do asfaltowego brzegu.

Daruję sobie szczegóły mozolnej wspinaczki na niektóre ze wzniesień. Chwilami było wyraźnie trudniej, ale wytrwałość opłaciła się, a druga część wyprawy (podczas częstszych zjazdów) zachwycała nas widokami, pędem i jednoczesną możliwością złapania oddechu przy ponad 40, 50, a czasem i 60 km/h. W takich momentach dostrzega się inną stronę Natury – jej niewyobrażalne piękno i siłę w pojmowaniu nie tylko romantycznym. Ona jest wszędzie, w każdej sekundzie i każdym pokonanym metrze. I choć wręcz wielbię artystyczne wyobrażenia pór roku i ich personifikacje w postaci prześlicznych kobiet (np. dziewiętnastowieczne litografie wybitnego Czecha: A. M. Muchy), to właśnie podczas dróg takich jak ta, zaczynam postrzegać te dekadencko-baśniowe wizje inaczej.

Myślę, że gdybym umiał tak rysować, jak chciałbym, a nie tak chciał, jak nie umiem, to za kilka tygodni naszkicowałbym jesień w postaci pani w stroju kolarskim, ze złotym warkoczem, miedzianym bidonem i z bursztynową – zdobioną niczym koronki w pończochach – podwiązką na udzie ponad rozgrzanymi treningiem łydkami.

Zmienność i nieustanny ruch. Kamieniste bezdroża, leśne zakątki, powiew rdzennej polskości na drogach zniszczonych, zwyczajnych, dalekich od doskonałości nut z Żelazowej Woli, a w nich przecież na wieki zamkniętych. Obraz stuletniej babci siedzącej na ławce przy płotku i dla kontrastu młodej mamy spacerującej z dziećmi. Widok drzew, domów, miejsc i kotów powracających z łowów, a w tle uchwycone słowa, fragmenty melodii z okien. Bicie własnego serca i szum rozpędzonych opon. Cykanie kasety w kole i wtórujących jej świerszczy. Wysiłek własny i grupy, na który poza ciałem składa się ten niepowtarzalny urok przemijającej na zawsze chwili. A takich migawek są setki.

Dość wzruszeń – pora na konkrety. Trasa przebiegała przez takie miejscowości jak Szydłowiec (za nim "Piekielny Szlak"), Niekłań Wielki i Mały, Odrowąż, a także przez Płaczków, Mroczków i Pięty. Dalej Bliżyn blisko Skarżyska-Kamiennej, Majdów i wiele innych. Więcej na fotografiach.

M.


(14.08.2014 / Przemek, Karol, Marcin / mtb / 60 km)











10.08.2014

Rocznica Bitwy pod Studziankami: 6 czołgów T-34 (10.08.2014)



Studzianki Pancerne znam praktycznie od dziecka i dawniej przyjeżdżałem tam po to, by podziwiać widoki z niestety nieczynnej już, ponad dwudziestometrowej wieży widokowej, a nawet wejść do niegdyś otwartego czołgu, który to jest pomnikiem i częścią mauzoleum upamiętniającego żołnierzy poległych w największej bitwie pancernej z udziałem Polaków (z 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte) na froncie wschodnim. Co ciekawe, odkryłem kiedyś, że jednym z pokręteł można było zmieniać kąt nachylenia lufy.

Czołg ten brał udział w zwycięskich walkach przeciwko oddziałom 1. Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring” i dwóm innym. W pierwszej połowie sierpnia 1944 roku Niemcy stracili tam kilkadziesiąt pojazdów – Polacy osiemnaście. Nawet podając suche fakty za Wikipedią i jej źródłem (książką B. Komorowskiego Boje polskie 1939-1945, s. 426): „Straty niemieckie w bitwie oszacowano na ok. 1000 poległych, rannych i w niewoli (...) 1 Armia WP straciła 484 zabitych i 1459 rannych, 63 żołnierzy zaginęło bez wieści” – można wyobrazić sobie skalę wojennego koszmaru w tej spokojnej dziś wsi, położonej w pięknych okolicach, a do roku 1968 noszącej jednoczłonową nazwę: Studzianki.

Moment, gdy zauważyłem pierwsze sylwetki wyjeżdżających z lasu potworów był niesamowity. Tego dnia stał tam także współczesny PT-91, ale przyznam szczerze, że nie zainteresował mnie prawie w ogóle, natomiast ta szóstka jeżdżącej historii wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Hałas, dym, charakterystyczny pisk elementów obrotowych podziałały na męską duszę i dały naoczne wyobrażenie o sile takich pojazdów, a przy tym także o brutalności wojny.

Dystans to równiutkie 100 km, zaś powrót szybki i z uchodzącym powietrzem z wymienionej w Studziankach dętki. Gumowa klątwa trwa...

Marcin

(10 sierpnia 2014 / M. / mtb / 100 km)





















Osoby zainteresowanych tematem odsyłam też do stron:

http://studziankipancerne.pl/?page_id=370

http://studziankipancerne.pl/?p=418#more-418

oraz krótkiego, a treściwego filmu, np. takiego jak ten:



9.08.2014

Ślimakiem do Jastrzębia (09.08.2014)



Tego dnia nie mogłem stawić się w porę na miejscu zbiórki. Mając przed sobą perspektywę pogoni Karola i Bartka z prawie godzinną stratą, dałem sobie spokój (nawet mimo ich obietnicy czekania gdzieś na mnie) i porzuciłem rowerowe zapędy.


I prawdopodobnie zmarnowałbym wolny dzień, siedząc wtopiony w ponure myśli jak czopek w ciemne odmęty czyjegoś tyłka, gdyby nie jeszcze jedna próba skontaktowania się ze mną, podjęta przez Pana Trenera. Ekspedycja, w której nie wziąłem udziału, wracała już z pierwszej, wcale nie krótkiej części wyprawy (Radom-Domaniów), a ja zacząłem szykować się do krótkiej (w zamyśle) drogi. W opisywanym kiedyś Taczewie znalazłem się po dziewiętnastu minutach, ciesząc się z dużej poprawy czasu na tym lubianym przeze mnie odcinku.

Spotkanie z Karolem i Bartkiem przerodziło się w miniaturowy piknik w towarzystwie dwóch przytwierdzonych do drewnianego stolika piwoszy. Oprócz nich znajdował się tam żywy, ale poziomy baner reklamowy sklepu – wprasowany trunkami w trawiastą otoczkę sklepu jegomość. W połowie dyskusji ze wspomnianymi panami na temat Tour de Pologne i popołudniowej czasówki Rafała Majki, sielankowa scena, wraz z przyjściem starszej kobiety, matki odpoczywającego na trawie, dobiegła końca. Krzykami: "Niewstydnik! Jak można było aż tak się uchlać?", zburzyła zarówno senne rozmowy, jak i chwile relaksu swej dorosłej pociechy. Odkleiliśmy pośladki z ławek i miarowym tempem dopłynęliśmy do jednej z dzielnic Radomia, gdzie przyszło nam pożegnać się ze spieszącym na ważne spotkanie Bartkiem.



Rozpoczęliśmy trzeci (a dla mnie drugi) etap dnia. Objechaliśmy budowaną z mozołem obwodnicę, na Potkanowie przystanęliśmy przy interesującej, wielokątnej wieży ciśnień, a zaraz potem znaleźliśmy się we wsi Kowala (nawiasem mówiąc wspomniana wieża została zbudowana podczas II wojny światowej przez Niemców, a jeszcze starsza, bo z roku 1926, znajduje się przy ul. Słowackiego i jej twórcami są Amerykanie).

 


W Kowali zachwyciły nas fragmenty iście dzikiego lasu z ogromem ścieżek i przypominającym piaskową babkę kopcem, datowanym na wiek XIII. Zjeżdżając zeń, patrzyłem na rów wokół (jakby po fosie) i myślałem o istniejącym tu ponad siedemset lat temu grodzie, z rycerstwem przechodzącym tą samą drogą, którą mknąłem teraz na aluminiowym rumaku. Nie przypuszczałem też, że za kilka dni znów znajdę się na tym wierzchołku, lecz w sytuacji dość krępującej.


Rozsądek podpowiadał, by wracać, natomiast instynkt wybrał kierunki nowe, z punktami na tyle odległymi od domów, że od pewnego momentu na niektórych wzniesieniach zaczęły być dostrzegalne zarysy Gór Świętokrzyskich. Dalekich i pięknych skośnymi liniami jak oczy kobiet z innych stron ziemskiej kuli.



Za punkt honoru obraliśmy sobie Jastrząb i odtąd wszystko nas bawiło. Nawet to, że robi się coraz bardziej pod górę, a my błądzimy (gdy było z górki, linie mojego zjazdu i drogi pospiesznego pociągu przecięły się w hipotetycznym punkcie zderzenia, lecz maszynista przeraźliwym gwizdem lokomotywy przypomniał mi o swoim pierwszeństwie na niestrzeżonym przejeździe). Pytaliśmy o drogę, a ludzie w wielokilometrowych odstępach odpowiadali: "Prosto, a potem w prawo". Doszło nawet do tego, że Karol zagadnął jakąś rodzinę: "Dzień dobry. Do Jastrzębia to prosto, a potem w prawo?", na co usłyszał konkretną, męską odpowiedź: "Tak". Zacząłem wyobrażać sobie, że pędzimy po wielkim, namalowanym ręką olbrzymiego dziecka ślimaku, gdy nagle spiralny szlak wyraźnie zbliżył się do swego centrum.

Kiedyś zgubiłem się w lasach wokół Szklarskiej Poręby. Napotkana wtedy, zakapturzona postać z kosturem w ręku, szepnęła, bym trzymał się tylko lewej strony, a trafię. Błądziłem jednak dalej. I wtedy, i tu, punktem odniesienia stał się kościół widziany z oddali, górujący nad resztą widoków niczym kapłan nad prostym ludem w wiekach nie tylko średnich. Ów kościół wyróżniał się na tle krajobrazu ciekawą, dawną formą, z murem masywnym jak w zamku. Pierwotny, drewniany spłonął, a ten stoi już od roku 1677 i stanowi przykład sakralnej budowli wzniesionej w tak uwielbianym przeze mnie (w muzyce) baroku. Byliśmy na miejscu.


 

 


Zwiedziliśmy jeszcze stary, właśnie remontowany dworzec kolejowy i objechaliśmy naprawdę niemały zalew. Szczególnie spodobała mi się jego dalsza część, z dala od plażowiczów, a bliżej wędkarzy. Zachód słońca dodawał uroku wodzie, zaroślom i błyskał refleksami również na szprychach kół pędzących już w stronę domów. 

 

 

 

 

 

 


Powrót krajową siódemką, z imponujących rozmiarów "wizerunkiem" (w naszym żargonie penisem, ale za długo by opowiadać, dlaczego) powstałym ze smug kondensacyjnych. Jego nieobyczajny, dostrzeżony przez Karola kształt, a także inne miejsca, do obejrzenia na zdjęciach.

Marcin

(09.08.2014 / K. i M. / mtb / 131 km)