9.08.2014

Ślimakiem do Jastrzębia (09.08.2014)



Tego dnia nie mogłem stawić się w porę na miejscu zbiórki. Mając przed sobą perspektywę pogoni Karola i Bartka z prawie godzinną stratą, dałem sobie spokój (nawet mimo ich obietnicy czekania gdzieś na mnie) i porzuciłem rowerowe zapędy.


I prawdopodobnie zmarnowałbym wolny dzień, siedząc wtopiony w ponure myśli jak czopek w ciemne odmęty czyjegoś tyłka, gdyby nie jeszcze jedna próba skontaktowania się ze mną, podjęta przez Pana Trenera. Ekspedycja, w której nie wziąłem udziału, wracała już z pierwszej, wcale nie krótkiej części wyprawy (Radom-Domaniów), a ja zacząłem szykować się do krótkiej (w zamyśle) drogi. W opisywanym kiedyś Taczewie znalazłem się po dziewiętnastu minutach, ciesząc się z dużej poprawy czasu na tym lubianym przeze mnie odcinku.

Spotkanie z Karolem i Bartkiem przerodziło się w miniaturowy piknik w towarzystwie dwóch przytwierdzonych do drewnianego stolika piwoszy. Oprócz nich znajdował się tam żywy, ale poziomy baner reklamowy sklepu – wprasowany trunkami w trawiastą otoczkę sklepu jegomość. W połowie dyskusji ze wspomnianymi panami na temat Tour de Pologne i popołudniowej czasówki Rafała Majki, sielankowa scena, wraz z przyjściem starszej kobiety, matki odpoczywającego na trawie, dobiegła końca. Krzykami: "Niewstydnik! Jak można było aż tak się uchlać?", zburzyła zarówno senne rozmowy, jak i chwile relaksu swej dorosłej pociechy. Odkleiliśmy pośladki z ławek i miarowym tempem dopłynęliśmy do jednej z dzielnic Radomia, gdzie przyszło nam pożegnać się ze spieszącym na ważne spotkanie Bartkiem.



Rozpoczęliśmy trzeci (a dla mnie drugi) etap dnia. Objechaliśmy budowaną z mozołem obwodnicę, na Potkanowie przystanęliśmy przy interesującej, wielokątnej wieży ciśnień, a zaraz potem znaleźliśmy się we wsi Kowala (nawiasem mówiąc wspomniana wieża została zbudowana podczas II wojny światowej przez Niemców, a jeszcze starsza, bo z roku 1926, znajduje się przy ul. Słowackiego i jej twórcami są Amerykanie).

 


W Kowali zachwyciły nas fragmenty iście dzikiego lasu z ogromem ścieżek i przypominającym piaskową babkę kopcem, datowanym na wiek XIII. Zjeżdżając zeń, patrzyłem na rów wokół (jakby po fosie) i myślałem o istniejącym tu ponad siedemset lat temu grodzie, z rycerstwem przechodzącym tą samą drogą, którą mknąłem teraz na aluminiowym rumaku. Nie przypuszczałem też, że za kilka dni znów znajdę się na tym wierzchołku, lecz w sytuacji dość krępującej.


Rozsądek podpowiadał, by wracać, natomiast instynkt wybrał kierunki nowe, z punktami na tyle odległymi od domów, że od pewnego momentu na niektórych wzniesieniach zaczęły być dostrzegalne zarysy Gór Świętokrzyskich. Dalekich i pięknych skośnymi liniami jak oczy kobiet z innych stron ziemskiej kuli.



Za punkt honoru obraliśmy sobie Jastrząb i odtąd wszystko nas bawiło. Nawet to, że robi się coraz bardziej pod górę, a my błądzimy (gdy było z górki, linie mojego zjazdu i drogi pospiesznego pociągu przecięły się w hipotetycznym punkcie zderzenia, lecz maszynista przeraźliwym gwizdem lokomotywy przypomniał mi o swoim pierwszeństwie na niestrzeżonym przejeździe). Pytaliśmy o drogę, a ludzie w wielokilometrowych odstępach odpowiadali: "Prosto, a potem w prawo". Doszło nawet do tego, że Karol zagadnął jakąś rodzinę: "Dzień dobry. Do Jastrzębia to prosto, a potem w prawo?", na co usłyszał konkretną, męską odpowiedź: "Tak". Zacząłem wyobrażać sobie, że pędzimy po wielkim, namalowanym ręką olbrzymiego dziecka ślimaku, gdy nagle spiralny szlak wyraźnie zbliżył się do swego centrum.

Kiedyś zgubiłem się w lasach wokół Szklarskiej Poręby. Napotkana wtedy, zakapturzona postać z kosturem w ręku, szepnęła, bym trzymał się tylko lewej strony, a trafię. Błądziłem jednak dalej. I wtedy, i tu, punktem odniesienia stał się kościół widziany z oddali, górujący nad resztą widoków niczym kapłan nad prostym ludem w wiekach nie tylko średnich. Ów kościół wyróżniał się na tle krajobrazu ciekawą, dawną formą, z murem masywnym jak w zamku. Pierwotny, drewniany spłonął, a ten stoi już od roku 1677 i stanowi przykład sakralnej budowli wzniesionej w tak uwielbianym przeze mnie (w muzyce) baroku. Byliśmy na miejscu.


 

 


Zwiedziliśmy jeszcze stary, właśnie remontowany dworzec kolejowy i objechaliśmy naprawdę niemały zalew. Szczególnie spodobała mi się jego dalsza część, z dala od plażowiczów, a bliżej wędkarzy. Zachód słońca dodawał uroku wodzie, zaroślom i błyskał refleksami również na szprychach kół pędzących już w stronę domów. 

 

 

 

 

 

 


Powrót krajową siódemką, z imponujących rozmiarów "wizerunkiem" (w naszym żargonie penisem, ale za długo by opowiadać, dlaczego) powstałym ze smug kondensacyjnych. Jego nieobyczajny, dostrzeżony przez Karola kształt, a także inne miejsca, do obejrzenia na zdjęciach.

Marcin

(09.08.2014 / K. i M. / mtb / 131 km)


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz