17.08.2017

Kot polskojęzyczny (17.08.2017)



Wpis cierpiętniczy. Rankiem Karol wyruszył zdobywać Łysą Górę i przemierzył 201 kilometrów, natomiast ja tego dnia nie miałem czasu. Wieczorem nie wytrzymałem i też pochłaniałem asfalt, ale bez takich wrażeń, jakie przypadły jemu: Pełny Bidon: Łysa Góra.

W zasadzie to może i dobrze, że wyszedłem na krótko i sam, bo co chwilę spotykałem jakieś koty. A kto zna choć część naszych rowerowych przygód, wie jak to czasem się kończy. Mniej więcej w połowie drogi zacząłem skłaniać się ku teorii, że kuweciarze zawsze liczą na drapane i jakoś porozumiewają się między sobą... no bo jak inaczej tłumaczyć zachowania takie jak przyczajona poza, przebiegły wzrok i nieobliczalny skok wprost pod rozpędzone koła? Dziwny to sposób dostawania się do czyjegoś domu, ale może naoglądał się romantycznych komedii i chciał WZIĄĆ przykład z pań wpadających na facetów. Na filmach kończy się to efektownym rozsypaniem kartek, sceną łóżkową i ślubem tu zachodziła obawa krwi, flaków i kociego pogrzebu. 

W ułamku sekundy przypomniałem sobie historię zawodowego kolarza, któremu kot w taki sposób połamał kończyny. Nie miałem najmniejszej ochoty powtarzać tego wyczynu i w 1/3 tej niezmierzonej chwili, na szczęście dla mnie, uświadomiłem sobie coś jeszcze: tamten kocur był anglojęzyczny! Kolejne 1/3 niewiadomej długości zajął mi krzyk. Polski, głośny, wulgarny. Tak, ten na "k". Ostateczny odcinek to porozumienie człowieka i zwierzęcia.

Zawrócił. Czmychnął w pole. Pewnie wyskoczy, gdy będę jechał z Karolem.

M.

(17 sierpnia 2017 / M. / szosa)


Kici, kici...


 
Potencjalnych nowych czytelników, zainteresowanych wspomnianymi kocimi scenami, zapraszam tu:

1. Kot Wentyl (15.07.2017)

2. Kot Bidon (15.07.2015)

Łysa Góra (17.08.2017)


 

Udana wyprawa. Słońce, piękne widoki, zjazdy i podjazdy. Pęd, wolność, poczucie przygody.  Góry, mimo że Świętokrzyskie, to jednak góry, i potrafią szybko sprowadzić kolarskie ambicje na ziemię. Już po zjeździe z Łysej Góry, przez pomyłkę w nawigacji, zafundowałem sobie srogi podjazd nie miał końca. Pomyślałem, że pnie się aż do bramy ze św. Piotrem. A on tam czeka i powie, że jak chcę do Nieba, to trzeba jechać jeszcze w górę, natomiast do Piekła jest zjazd...  Ale bym pędził...

No i stało się. Jak to się po kolarsku mówi, "strzeliłem". A był to około setny kilometr i mniej więcej tyle samo zostało do domu.  Dalej wystarczy jedno słowo: cierpienie. Były skurcze, dziwne miny i przekleństwa.

O zabytkach i miejscach pisał nie będę, bo z pewnością wkrótce zawitamy tam z Marcinem (dziś niestety nie mógł), a jego słowami będzie dużo ciekawiej.

Karol

(17 sierpnia 2017 / K. / szosa / 201 km)


Trasa: 
Radom Wąchock Starachowice Nowa Słupia Łysa Góra Bodzentyn  
Suchedniów Skarżysko-Kamienna Majdów Szydłowiec Radom 
(201,5 km)






Radiowo-Telewizyjne Centrum Nadawcze Święty Krzyż. 
Wieża ma wysokość 157 m
Praktyka nowych określeń dla miejsc przedchrześcijańskich kultów prawdopodobnie stanowiła też inspirację dla polskiego zespołu black metalowego Kły i okładki albumu "Szczerzenie" (najlepszy utwór: "Jeżeli").

M.



9.08.2017

Cmentarz żydowski w Przytyku (09.08.2017)



Wczoraj śmignąłem samotnie w okolice Radomki, a dzisiaj, po dwutygodniowej, koleżeńskiej separacji, nasze drogi się zeszły. Oczywiście na kolarzówkach, a konkretnie w drodze, którą planowałem od kilku dni: na zapomniany kirkut, czyli żydowski cmentarz. Wiedziałem mniej więcej, gdzie jest, że jest „nieczynny” (słowo z jakiegoś opisu), i to w zasadzie wszystko. Postanowiłem nie psuć sobie niespodzianki. Wyobrażałem sobie dosłownie trzy nagrobki (w żydowskiej sztuce sepulkralnej stele nagrobne to macewy). 

 

Jakże obydwaj byliśmy zdziwieni, gdy na miejscu okazało się, że tych grobów jest kilkadziesiąt. Tych w lepszym stanie mniej, ale co ciekawe, najstarszy z zachowanych pochodzi z roku 1770! Cmentarz założono w wieku XVII, co jest ewenementem nie tylko na tych terenach. Zadziwia też fakt, że mimo zniszczeń podczas II wojny światowej, zachowało się kilkanaście macew (dostępne opisy podają liczbę trzydziestu – wg mnie już nieaktualną). Pozostałe to jedynie resztki wystające z ziemi, lecz są tam miejsca, gdzie widać ich całe rzędy. Dwieście lat temu była i brama, a dziś jest zardzewiały, brzydki płot, w dodatku tylko od frontu i z lewej strony. Furtkę skradziono, a las, z który wdarł się w tę nekropolię, łączy się z nią do tego stopnia, że tak naprawdę nie widać już żadnej granicy pomiędzy borem, a miejscem pochówku ludzi wyznania mojżeszowego. Kiedyś także tych, którzy pochodzili z Radomia.

 

Jestem mocno zdziwiony. Tak oryginalne miejsce odnalazłem szperając samodzielnie w tych tematach, które mnie interesują – przenigdy nie usłyszałem ani słowa o tym cmentarzu w żadnej szkółce ani nigdzie indziej. I druga sprawa... trochę pod prąd, ale... W kraju, w którym co drugi dzień organizuje się dni, miesiące, lata, stulecia i tysiąclecia kultury żydowskiej, w którym powstają specjalne muzea, a powiedzenie czegokolwiek negatywnego o Żydach wiąże się z oskarżeniem o antysemityzm, karą grzywny, a nawet więzienia, nikt nie ratuje takich zabytków. Gdzie są ci wszyscy, którzy tak mocno angażują się w bój o męczeńską historię, o nazwy, odszkodowania, miejsca kaźni, miejsca pamięci i zwykłe mieszkania?

 

 

 

 

W tym lesie ich nie widziałem. Poza jedną przelatującą ważką, puszką po piwie rzuconą przez jakąś śmiecącą łachudrę i kamieniami na kilku macewach – śladach czyichś odwiedzin i spełnieniu przykazania dotyczącego wyznających Torę – nie było tam nikogo. I raczej nie będzie. Tym bardziej, że ta kultura nie przykłada większej wagi do miejsc pochówku. Chociaż tak patrząc na inne miejsca, to czasem widzę w tym wszystkim wielką niekonsekwencję. Mniejsza z tym, nie mnie oceniać.

Jeszcze krótko o trasie. Śmiesznie, serdecznie, ale tak cholernie gorąco, że czuło się smród olejów latami zakraplanych w asfalt. Przygoda z lodem (będzie film), setki kaczek, dwa zalewy (Jagodne i Domaniów) oraz szatański wynik kilometrów. Piekielna pogoda wypaliła swój ślad na liczniku, a nogom też dołożyła, ile mogła.


M.

PS Warto zwrócić uwagę na zdjęcie podwójnej macewy: ojca i syna.

(9 sierpnia 2017 / Marcin i Karol / szosa / 67 km)


 

 

 

  


  

INNE MIEJSCA, INNY NASTRÓJ:



Trasa proponowana przez GPS...
na góralach byłoby dobrze, ale nie żałujemy


Jagodne

Jagodne


Setki kaczek




Taczów i 0% w lubianym sklepiku

M i K

5.08.2017

Coraz ciemniej (05.08.2017)



Mam tendencję do wychodzenia zbyt późno i tak było też tym razem. To krótki wpis o tym, że naprawdę trzeba pamiętać o:

a) takim zaplanowaniu trasy, byt zdążyć przed zachodem słońca,
b) albo przynajmniej o oświetleniu lepszym niż dioda w gumce.

Gumką to można związać (jeśli się je posiada) włosy. Gumką recepturką da się także zawiązać worek z rybkami (np. podczas transportu do innego akwarium). Gumka ściera niepożądane, wykonane ołówkiem kreski. Uszczelnia rury. Jest przeżuwana. Kiedyś przez nią i po niej skakano. Gumka i jej brat silikon utrzymują na właściwych miejscach biustonosze i samonośne pończochy. Wreszcie gumka pomaga dresom, opaskom, majtkom, ale i przydaje się w kolarskich rękawkach, spodenkach i nogawkach.

Jak widzimy gumka jest bardzo potrzebna i w różnoraki, czasem dość aktywny sposób przyczynia się do zadowolenia Ziemian. Niestety nie sprawdza się jako element niedrogich, lekkich punktowych świateł. No może czasem jest w porządku, ale tylko w mieście. Gdy mkniemy samotnie w całkowitej ciemności, a do domu pozostaje nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, to już w ogóle jest tragedia i ma się ochotę słynną, czerwono-niebieską gumką zetrzeć nieprzenikniony mrok lub cofnąć czas i wcześniej zawrócić do domu.

Obiecałem sobie, że przy najbliższej wizycie w rowerowym kupię coś, co świeci lepiej niż kocie oczy, ale oczywiście tego nie zrobiłem, natomiast nabyłem piękny komplet łyżek do opon. Po ostatniej przygodzie z kamieniem i postojem pod sklepem, następnym razem wolę mieć względny spokój i nie martwić się o felgi. Obiecałem też, że będzie krótko. Koniec.

M.

PS W ogóle to było super i jechało mi się szybko, równo, bajkowo. Na widoki nie było czasu, ale zwracały uwagę stada bocianów szykujących się chyba do odlotu. W niektórych gniazdach siedziały po trzy, cztery, a jeden indywidualista sterczał na przygaszonej latarni i ptasio zerkał na moje przygaszone światełko.

Trasa: Radom - Jastrzębia - Brzóza - Głowaczów, gdy tylko ustaje ruch, jest naprawdę w porządku. I mijacie Radomkę w bardzo ładnym punkcie. Praktycznie zawsze widuje się tam płynących kajakarzy, łowiących wędkarzy oraz biesiadujących kiełbasiarzy.

(5 sierpnia 2017 / Marcin / szosa / 72 km)

Słyszałem, że trzeba strzec się Złego. 
Okazuje się, że pociągu też

Brzóza - rynek


Przed mostami nad Radomką

Głowaczów - wjazd od strony Kozienic

Głowaczów - rynek

Powrót - w tle pocieszające światła Radomia


Prawie w domu


3.08.2017

Wieża ciśnień (03.08.2017)



Fala upałów nie zachęca do wychodzenia na rower. Całe szczęście moje nastroje bywają zależne ode mnie samego, a nie od pogody, więc machnąłem ręką na temperaturę i postanowiłem pomachać nogami. Plan trasy był inny, ale utknąłem w dwóch miejscach, które już znam. 

Pierwszy przystanek to nieoznaczony przy trasie cmentarz wojenny z I wojny światowej. Po wdrapaniu się na wzniesienie za przydrożną kapliczką i wędrówce przez las, docieram na groby sprzed ponad wieku. Śmietnik przed murem, mur coraz bliższy obróceniu się w stertę śmieci oraz kolejne wysypisko w mauzoleum.


Gniazdo os. Trzy niespotykane, niezwykle piękne motyle o urzekającym, pastelowym kolorze i oryginalnym kształcie skrzydeł. Latały tylko w obrębie murów. Jak duchy. Tam w ogóle owadzie i roślinne życie świetnie komponuje się z tym, co zostaje po ludziach. A zostaje kompletne NIC. Pamięć też nie, bo gdy umierają ci, którzy nas pamiętali, i ona przestaje mieć znaczenie.

O tym cmentarzu i oryginalnym mauzoleum pisałem jeszcze w czasach jeżdżenia na góralu (rok 2014): Cmentarz wojenny z I wojny światowej.



Trzeci przystanek to resztki cementowni "Przyjaźń". Z jej nieprzyjemną atmosferą zapoznałem się kilka lat temu, przy okazji opisując historię tragicznego skoku z komina i inne niemiłe sprawy: Komin.

 


Tym razem na miejscu zastałem tabliczki o zakazie wstępu, monitoringu i terenie prywatnym. Rozumiem względy bezpieczeństwa i chęć odstraszenia pasjonatów opuszczonych budowli, ale odnoszę wrażenie, że niebawem nawet we własnych tyłkach ludzie nie będą mogli czuć się swobodnie i bez presji teoretycznej obserwacji.  A w sumie nie będzie w tym niczego nowego: prawdopodobnie na całym świecie jest i tak mniej działających kamer, niż wszystkich cały czas liczących się praw, dekretów, traktatów i moralitetów o waginach, majtkach, łóżkach, penisach. Śmieszny świat.   

 

Drugi przystanek (celowo na przekór chronologii) to wieża ciśnień, którą widzicie na zdjęciach. Patrzyłem na nią wiele razy, kiedyś też zerknąłem na fotografie pani Małgorzaty Łoś, która prawdopodobnie tak jak ja przedzierała się przez odcinek kilkuset metrów zarośli, grzęzawisk, jeżyn i cholera wie czego jeszcze a wszystko po to, by stanąć obok ciekawego kolosa, którego roku powstania nie udało mi się odnaleźć. Niosłem kolarzówkę na plecach i klnąc, śpiewając, ciesząc się i zarazem narzekając, zbliżałem się do celu rowerowej wycieczki. Z powodzeniem.

 

Najgorsze było to, że za wieżą odnalazłem zapomnianą, zniszczoną drogę, która pozwoliłaby mi uniknąć pieszej wędrówki i nogi przeciętej do krwi w pięciu miejscach. Głupota nie boli. Miejsce tuż nad kolanem trochę tak.

 


Powrót okrutny. Jakby mało mi było upału, to jeszcze wdałem się w dziwaczny wyścig z chłopakiem wiozącym na skuterku dziewczynę w różowej bluzce. Pięciokilometrowy etap: od centrum Wierzbicy do gimnazjum w Rudzie Wielkiej. Oddech Różowej Pantery i jej szofera na plecach. Lekkie utraty prowadzenia na podjazdach rosnąca przewaga na płaskim i w dół.

Wygrałem. Dostałem przez to zawrotów głowy i prawie umarłem, ale na własnej skórze przekonałem się o tym, o czym dotąd tylko czytałem: skuterek jak najbardziej ma większe szanse z szosówką, ale może zostać w tyle. Co gorsza nikt tego nie potwierdzi, bo moim kompanem na trasie tym razem był kombajn Bizon. Na zdjęciu w modlitwie o dobre plony.

 

I jeszcze jedno. Piszę to oglądając ostatni etap Tour de Pologne. Dzień w dzień śledziłem Tytanów Szos najpierw w Tour de France, teraz na rodzimych ziemiach, i zaczynam się czuć tak, jak czuje się człowiek, gdy kończy dobrą książkę. Powieść można odłożyć lub czytać kilka stron dziennie, by odwlec pożegnanie z fabułą. Niestety w tym przypadku ten numer nie przejdzie i prawdopodobnie do przyszłych wakacji znów nie spojrzę na telewizyjne pudło. Bo po co?

M.

(3 sierpnia 2017 / szosa / 64 km)

PS  TVP Sport. 48 km do mety. Doskonały finał.