
Wpis cierpiętniczy. Rankiem Karol wyruszył zdobywać Łysą Górę i przemierzył 201 kilometrów, natomiast ja tego dnia nie miałem czasu. Wieczorem nie wytrzymałem i też pochłaniałem asfalt, ale bez takich wrażeń, jakie przypadły jemu: Pełny Bidon: Łysa Góra.
W zasadzie to może i dobrze, że wyszedłem na krótko i sam, bo co chwilę spotykałem jakieś koty. A kto zna choć część naszych rowerowych przygód, wie jak to czasem się kończy. Mniej więcej w połowie drogi zacząłem skłaniać się ku teorii, że kuweciarze zawsze liczą na drapane i jakoś porozumiewają się między sobą... no bo jak inaczej tłumaczyć zachowania takie jak przyczajona poza, przebiegły wzrok i nieobliczalny skok wprost pod rozpędzone koła? Dziwny to sposób dostawania się do czyjegoś domu, ale może naoglądał się romantycznych komedii i chciał WZIĄĆ przykład z pań wpadających na facetów. Na filmach kończy się to efektownym rozsypaniem kartek, sceną łóżkową i ślubem – tu zachodziła obawa krwi, flaków i kociego pogrzebu.
W ułamku sekundy przypomniałem sobie historię zawodowego kolarza, któremu kot w taki sposób połamał kończyny. Nie miałem najmniejszej ochoty powtarzać tego wyczynu i w 1/3 tej niezmierzonej chwili, na szczęście dla mnie, uświadomiłem sobie coś jeszcze: tamten kocur był anglojęzyczny! Kolejne 1/3 niewiadomej długości zajął mi krzyk. Polski, głośny, wulgarny. Tak, ten na "k". Ostateczny odcinek to porozumienie człowieka i zwierzęcia.
Zawrócił. Czmychnął w pole. Pewnie wyskoczy, gdy będę jechał z Karolem.
M.
(17 sierpnia 2017 / M. / szosa)
(17 sierpnia 2017 / M. / szosa)

Potencjalnych nowych czytelników, zainteresowanych wspomnianymi kocimi scenami, zapraszam tu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz