18.05.2014

Fabryka frędzli (18.05.2014)


Książęcy...

I

kutas – 1. wulg. a) <członek męski>
b) <z dezaprobatą o mężczyźnie>
2. przestarz. <ozdoba z nici, jedwabiu, wełny, sznurka itp. w kształcie pędzla>

(Słownik języka polskiego PWN, red. E. Sobol, Warszawa 2002, s. 390)

II

Adam Mickiewicz
POPAS W UPICIE

(...) Obok siedział młody
We fraku z samodziału, krojem nowej mody,
Fryzował sobie czubek, kołnierzyk, a czasem
Bawił się z pływającym u buta kutasem

III

Adam Mickiewicz
PAN TADEUSZ

Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity,
Przy którym świecą gęste kutasy jak kity”

[...] Klucznikiem siebie tytułował,
Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.
I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem

IV

Henryk Rzewuski
PAMIĄTKI SOPLICY
(tytuł oryginalny tego zbioru gawęd: ”Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego”)

Wchodzi nareszcie pan Ryś z miną gęstą, cały lśniący się od złota i szkarłatu; jedna ręka oparta na karabeli w jaszczur oprawnej, druga przy prawym boku pieści kutas od czapki; łeb do góry zadarty"

* * *

Po dniu poprzednim, przesadnie mokrym, zdecydowaliśmy się zmienić kierunek eksploracji lasów i dróg. Północno-wschodnie strony ustąpiły zachodnim.

Godzinę przed spotkaniem Karol walczył już z oporami toczenia, wiatrem i wytrzymałością mięśni – nic więc dziwnego, że zastałem go w doskonałej formie, zachwyconego dniem i otwartego na modyfikacje szlaków. Jest taka nieuczęszczana, spokojna droga, na której  pomiędzy przeważającymi po bokach lasami  natrafia się na pojedyncze domy, hale, konstrukcje, wytwórnie i magazyny. Zazwyczaj na całym tym wielokilometrowym odcinku nie sposób napotkać żywego ducha.

Po wyjechaniu na prostą, przed wspomnianymi zabudowaniami, nie pierwszy już raz zaczął mnie zastanawiać szczelnie otoczony drzewami, masywny, dwupiętrowy budynek. Górowała nad nim kopuła. Gdyby nie jej brązowy, nijaki kolor i brak otworów świadczących o astronomicznym przeznaczeniu, można by ją pomylić ze zwieńczeniem zabłąkanego pośród polskich zarośli meczetu lub innej świątyni, może nie tej klasy, co bizantyjska Hagia Sophia czy najsłynniejsza z rzymskich czasz Michała Anioła, ale jednak o równie imponującym rozmiarze i półkolistym kształcie. Gdy mijaliśmy ów tajemniczy kompleks (budynek łączył się z kolejnymi, dużo większymi niż ten widziany z drogi), po raz pierwszy obejrzałem się za nim. I chociaż otwarte na oścież drzwi do pierwszego segmentu niczego nie obiecywały, to trudno się było im oprzeć. Zawróciliśmy.

Po drugiej stronie zarośniętych budynków ujrzeliśmy zrujnowane pomieszczenia. Zabudowania ciągnęły się setkami metrów, a wnętrze co chwilę zaskakiwało nowymi odkryciami. Z sufitów zwisały fragmenty konstrukcji, szyby były powybijane. Wielu okien nie było w ogóle (jedynie miejsca po nich lub na nie), a po podłogach walały się stosy kartonów i resztki mebli (w tym jeden wspaniały zestaw foteli i stolik, umiejscowione tak, by biesiadnicy raczyli wzrok widokiem na wschodzące wiosenną zielenią pole).

Jednak najistotniejsza część odkrycia leżała na posadzce. Praktycznie w całym budynku roiło się od frędzelków wykonanych z włóczki we wszystkich kolorach – małych i większych, przypominających kropidła. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie nazwał ich, zgodnie ze staropolskim językiem, kutasami. Karol, usłyszawszy to, cały przybytek mianował ich fabryką. Wzięliśmy sobie kilka. Na pamiątkę. Najładniejsze trzeba było wyjąć z leżącego w kącie wzornika. Chroniąca okazy folia pozwoliła do dziś zachować im tak kształt należyty, jak i ubarwienie.
M.


(18.05.2014 / Karol: ok. 60 km, Marcin: ok. 30 km / mtb)


K. i M.



fot. M.K.

17.05.2014

Rowerzyści-kałużyści (17.05.2014)




Danuta Wawiłow
KAŁUŻYŚCI

Już od rana na podwórzu
wśród patyków i wśród liści
przycupnęli nad kałużą
pracowici kałużyści.

Wygrzebują brud z kałuży,
niech kałuża będzie czysta!
Pełne ręce ma roboty
każdy dobry kałużysta!

* * *

Zapowiadało się, jak za każdym razem, spokojnie. Pierwsze kilometry łechtały ambicje i rozświetlały szlaki neuronów. Wyjście z domu, beton, asfalt, kawałek obwodnicy, zakręt w lewo, i nagle krajobraz zmienił się nie do poznania. Najserdeczniejszy z serdecznych szept lasu brzmiał w myślach: zapraszam. Jednak kałuże, a także rysująca się na tle piaszczystego toru postać zastygłego w bezruchu Karola, wzbudziły we mnie niepokój. Okazało się, że jechał przez las tylko trzy kilometry, a wyglądał tak, jakby ktoś oblał go puszką czarnej farby.

Start. Droga zmieniła się w zbiór całkiem sporych kałuż przetykanych smolistą mazią. Koła zapadały się w niej, ślizgały na gałęziach i grzęzły w mule. Szczególnie urzekająco, kontrastując z paskudztwem pod oponą, prezentowały się liczne strumienie. Spokojnie płynęły po bokach drogi i nieprzerwanie zasilały błotnistą breję. Ulewy wytworzyły ich sieć nieprzebraną – arterię lasu z pulsem ukrytym w chmurach.

Przyjemnie jechało się wzdłuż rzeki Radomki i nie złościły nawet te chwile, gdy traciliśmy kontakt ze wszelkimi ścieżkami. Zdarzyło się, że długo brnęliśmy przez chaszcze, lecz po tylko, aby po kilometrach przebytych w asyście muszek, komarów, ważek i polnych zajęcy spostrzec, iż wracać trzeba, bo rozpadliny zalane wodą są zbyt głębokie.

Na asfaltowych odcinkach często mijamy biegaczy, ale pierwszy raz ujrzeliśmy adepta joggingu, któremu towarzyszył samochód. Auto sunęło wraz z drepczącym po ciemnej, zniszczonej drodze, natomiast zadowolona twarz kierowcy budziła szacunek dla siły przyjaźni. A może to nie był kumpel, lecz dyrektor sportowy? Ten pełen profesjonalizm stał się impulsem do krótkiej, rymowanej rozmowy (choć bardzo poważnym tonem, to zakończonej śmiechem):

K: Za nami mógłby tak jechać. Z rowerami, częściami, kołami...
M: Może jeszcze z dziwkami?

Nic nie zwiastowało ulewy, a jednak deszcz i tym razem uparł się nas pomęczyć. Przed samym powrotem, cytując Karola: "w iście sprinterskim, szaleńczym stylu", w pogoni za ciężarówką wywijającą nam przed oczyma balem jałowcowego drewna, zmokliśmy po raz nie wiem już który...

Nie wiem jak czuł się Mojżesz, gdy jednym skinieniem magicznej lagi nakazał morzu otworzyć drogę uciekającym. Nie mam pojęcia, czy przekraczający je, podobno wyzwoleni z niewoli ludzie, zmokli. Wiem tylko tyle, że pod oponami Schwalbe, kałuże – rozległe jak tysiąclecia przedziwnej historii ludzkości – rozstępowały się, pryskając nie bryzą obcych nam mórz biblijnych, a chłodem słowiańskiej rosy.

Germańska guma i polski duch.
Przemokliśmy jak dwa psy.
Więcej na zdjęciach.

M.

(17.05.2014 / Karol i Marcin / mtb / 54 km)







fot. M., a dwie ostatnie K.

12.05.2014

66 koma 6, a diabli nadali deszcz (12.05.2014)



PROLOG

We trzech i po trzykroć doskonała wyprawa, której początek zapowiadał się źle. W drodze pod las, o umówionej godzinie 17'10 (o dziwo spóźniłem się nie więcej niż cztery minuty) złapał mnie deszcz padający z pozoru nieśmiało, a jednak stanowczo i równomiernie. Stanąłem na światłach, i patrząc w niebo, pocieszałem się myślą, że pewnie za chwilę przejdzie. Już na miejscu, witając skryte pod opiekuńczym płaszczem świętego gaju uśmiechnięte oblicza Karola i Przemka, czułem się podejrzanie mokry, ale dałem sobie słowo, że nie będę marudził.

Po tradycyjnej, krótkiej naradzie, wysłuchaliśmy zabawnego odkrycia z kręgu narodowego disco, dosadnie skomentowaliśmy smutną pogodę i taką też aurę piosenki, po czym ruszyliśmy w drogę.

Karol i Przemek

WALKA

Przejechaliśmy przez Las Kapturski, cały czas rozmyślając nad szczegółami trasy. Zdążyliśmy otrzeć już łzy ze wzruszonych przed chwilą oczu, więc bez ociągania się nabraliśmy tempa i znaleźliśmy się na asfalcie. Nie minęło nawet pięć minut, gdy nagle zerwał się wiatr, a z chmur runęła ulewa.

Miałem zaszczyt prowadzić "peleton", i co tu ukrywać... rozpierała mnie duma! Przyspieszałem w największych spazmach wichury. Nie bacząc na ból w nierozgrzanych udach, brałem w posiadanie podjazdy, Wiodłem przemokniętych kolegów na zatracenie. W tych chwilach, gdy tryskające spod kół strumienie wody i błota pozwalały na trzeźwą ocenę szans walki z żywiołem, na tle poczerniałych plam lasu dostrzegałem szyderczy taniec ulewy. Deszcz poddał się podmuchom Eola i płynął ku nam niemal poziomo. Strącany z niebios skręcał, by chłostać jeszcze dotkliwiej. Koszmar.

Karol zwierzył się później, że w pewnej chwili chciał krzyczeć, wyć wręcz – przeszywać kaprys natury werbalnym, napiętym jak linka od przerzutki, sprzeciwem. Nie zwolnił jednak ani on, ani nikt z dzielnej trójki. Jechaliśmy aż do pierwszego przebłysku słońca, nawet nie ważąc się przerwać brutalnie narzuconego rytmu. Byliśmy niezwyciężeni.
  

PRZEŚWIT

A oto i uśmiech bóstw – najprawdziwsza Tęcza wita wspaniałych kolarzy (ta naturalnie piękna, z garncem bogactw strzeżonym przez skrzaty na krańcach). Oto i Słońce wybiega im na spotkanie jak wdzięczna niewiasta po dniach rozłąki ze swym ukochanym.



EPILOG

Wyprawa ze wszech miar udana, wymagająca i pełna wielu rekordów wytrzymałości. A ja zamykam się już, bo czas odpocząć. Z pozdrowieniami dla towarzyszy ramy i wszystkich czytających te słowa.

M.

(12.05.2014 / Karol, Przemek, Marcin / mtb / 66,6 km)

PS Stan licznika w tych szatańskich warunkach (na serio): 66,6 km. Większość fotografii M., a pięć ostatnich K.


Przejaśnienie
Grzyb Karola
Przed siebie
Karol i Przemek
Koło Karola
Koło Przemysława
 Udo Marcina
Karol i Przemek
Przemysław rozmazany
Przemek i Marcin rozmazani jak diabli
Marcin rozmazany
Przykład ucieczki Marcina
Jeszcze wspanialsza ucieczka (z butelką i grzybem w kieszeni)

6.05.2014

Jest zimna wódka. I piwo (06.05.2014)




Popołudniowe 33 km. Początek przy radomskim, przebudowywanym lotnisku, gdzie system nerwowy, doszczętnie zdruzgotany w pracy, został ukołysany pomrukami ćwiczącej eskadry Orlików. Finałowo znalazłem się na skaryszewskich uliczkach, do których dotarłem sam nie wiem jak, drogami pustymi, cichymi i przynoszącymi spokój. Z banalnej trasy wykwitło mnóstwo przejazdów, ścieżek, maleńkich odkryć i wiele nowych radujących i ratujących głowę – pomysłów na rowerowe zabawy.

W najdalszym punkcie wyprawy spytałem o zimny Tymbark. Ekspedientka odparła chłodno:
– Jest zimna wódka. I piwo.

Na zdjęciach mikroskopijny ja (niby nie w kiblu, ale też w odbiciu), potem niewielki (budzący śmiech w całej Polsce) port lotniczy (przynajmniej tak o tej budowli mówią tablice), a najniżej chmura, którą dr inż. Jan Pająk (badacz UFO) prawdopodobnie zakwalifikowałby jako zamaskowany magnokraft typu K1 albo K3.

M.


(06.05.2014 / M. / mtb / 33 km)

2.05.2014

Mokra majówka (1-2.05.2014)


Wyczekiwany początek miesiąca zawiódł pod względem synoptycznym, ale miało to i swe dobre strony. Wychodząc z założenia, że czasem trzeba być twardym jak ninja z reklamy, pierwszego maja, pomimo uciążliwego wiatru, przejechaliśmy 61 kilometrów z groszami, natomiast drugiego 50 niestety także w deszczu. Dzięki asyście kolarza szosowego, który towarzyszył nam w drodze powrotnej, pobiłem własne rekordy tego odcinka.

Deszczyk zacinał, błotko chlapało na twarze, a zimne powietrze rozkosznie chłodziło klaty. Ostatnie 20 kilometrów, po pożegnaniu się z szosowcem, przebyliśmy przy lekkich rozbłyskach słońca. Schnąc szybciej z każdym kilometrem, czuliśmy, że kolejny dzień w siodle, mimo pogody, był dobrym wyborem.

Talent do spotykania ciekawych ludzi nie zawiódł mnie i tym razem. Wąsaty dżentelmen (w sklepie), lustrując napisy na naszych koszulkach, śmiało rozpoczął rozmowę. Fragment nie mojej wymiany zdań z tym panem:

– Jesteście przedstawicielami tych firm?
– Tak. Rowerami dostarczamy rzeczy do sklepów.

Sprzedawczyni też delikatnie włączała się w rozmowę, a pan wpatrywał się w nas zamglonym wzrokiem, by w końcu podjąć temat kopalni piasku.

M.

(1 i 2 maja 2014 / Ma i Mb: 61 km, Ma i Mb + Ł: 50 km / mtb)

PS Jedynie kilka śmiesznych ujęć, w dodatku nieudanych (z 2 maja), bo czasu nie było, w kółko lał deszcz, a dłonie marzły.