17.05.2014

Rowerzyści-kałużyści (17.05.2014)




Danuta Wawiłow
KAŁUŻYŚCI

Już od rana na podwórzu
wśród patyków i wśród liści
przycupnęli nad kałużą
pracowici kałużyści.

Wygrzebują brud z kałuży,
niech kałuża będzie czysta!
Pełne ręce ma roboty
każdy dobry kałużysta!

* * *

Zapowiadało się, jak za każdym razem, spokojnie. Pierwsze kilometry łechtały ambicje i rozświetlały szlaki neuronów. Wyjście z domu, beton, asfalt, kawałek obwodnicy, zakręt w lewo, i nagle krajobraz zmienił się nie do poznania. Najserdeczniejszy z serdecznych szept lasu brzmiał w myślach: zapraszam. Jednak kałuże, a także rysująca się na tle piaszczystego toru postać zastygłego w bezruchu Karola, wzbudziły we mnie niepokój. Okazało się, że jechał przez las tylko trzy kilometry, a wyglądał tak, jakby ktoś oblał go puszką czarnej farby.

Start. Droga zmieniła się w zbiór całkiem sporych kałuż przetykanych smolistą mazią. Koła zapadały się w niej, ślizgały na gałęziach i grzęzły w mule. Szczególnie urzekająco, kontrastując z paskudztwem pod oponą, prezentowały się liczne strumienie. Spokojnie płynęły po bokach drogi i nieprzerwanie zasilały błotnistą breję. Ulewy wytworzyły ich sieć nieprzebraną – arterię lasu z pulsem ukrytym w chmurach.

Przyjemnie jechało się wzdłuż rzeki Radomki i nie złościły nawet te chwile, gdy traciliśmy kontakt ze wszelkimi ścieżkami. Zdarzyło się, że długo brnęliśmy przez chaszcze, lecz po tylko, aby po kilometrach przebytych w asyście muszek, komarów, ważek i polnych zajęcy spostrzec, iż wracać trzeba, bo rozpadliny zalane wodą są zbyt głębokie.

Na asfaltowych odcinkach często mijamy biegaczy, ale pierwszy raz ujrzeliśmy adepta joggingu, któremu towarzyszył samochód. Auto sunęło wraz z drepczącym po ciemnej, zniszczonej drodze, natomiast zadowolona twarz kierowcy budziła szacunek dla siły przyjaźni. A może to nie był kumpel, lecz dyrektor sportowy? Ten pełen profesjonalizm stał się impulsem do krótkiej, rymowanej rozmowy (choć bardzo poważnym tonem, to zakończonej śmiechem):

K: Za nami mógłby tak jechać. Z rowerami, częściami, kołami...
M: Może jeszcze z dziwkami?

Nic nie zwiastowało ulewy, a jednak deszcz i tym razem uparł się nas pomęczyć. Przed samym powrotem, cytując Karola: "w iście sprinterskim, szaleńczym stylu", w pogoni za ciężarówką wywijającą nam przed oczyma balem jałowcowego drewna, zmokliśmy po raz nie wiem już który...

Nie wiem jak czuł się Mojżesz, gdy jednym skinieniem magicznej lagi nakazał morzu otworzyć drogę uciekającym. Nie mam pojęcia, czy przekraczający je, podobno wyzwoleni z niewoli ludzie, zmokli. Wiem tylko tyle, że pod oponami Schwalbe, kałuże – rozległe jak tysiąclecia przedziwnej historii ludzkości – rozstępowały się, pryskając nie bryzą obcych nam mórz biblijnych, a chłodem słowiańskiej rosy.

Germańska guma i polski duch.
Przemokliśmy jak dwa psy.
Więcej na zdjęciach.

M.

(17.05.2014 / Karol i Marcin / mtb / 54 km)







fot. M., a dwie ostatnie K.