PROLOG
We trzech i po trzykroć doskonała wyprawa, której początek zapowiadał się źle. W drodze pod las, o umówionej godzinie 17'10 (o dziwo spóźniłem się nie więcej niż cztery minuty) złapał mnie deszcz padający z pozoru nieśmiało, a jednak stanowczo i równomiernie. Stanąłem na światłach, i patrząc w niebo, pocieszałem się myślą, że pewnie za chwilę przejdzie. Już na miejscu, witając skryte pod opiekuńczym płaszczem świętego gaju uśmiechnięte oblicza Karola i Przemka, czułem się podejrzanie mokry, ale dałem sobie słowo, że nie będę marudził.
Po tradycyjnej, krótkiej naradzie, wysłuchaliśmy zabawnego odkrycia z kręgu narodowego disco, dosadnie skomentowaliśmy smutną pogodę i taką też aurę piosenki, po czym ruszyliśmy w drogę.
Po tradycyjnej, krótkiej naradzie, wysłuchaliśmy zabawnego odkrycia z kręgu narodowego disco, dosadnie skomentowaliśmy smutną pogodę i taką też aurę piosenki, po czym ruszyliśmy w drogę.
Karol i Przemek
|
WALKA
Przejechaliśmy przez Las Kapturski, cały czas rozmyślając nad szczegółami trasy. Zdążyliśmy otrzeć już łzy ze wzruszonych przed chwilą oczu, więc bez ociągania się nabraliśmy tempa i znaleźliśmy się na asfalcie. Nie minęło nawet pięć minut, gdy nagle zerwał się wiatr, a z chmur runęła ulewa.
Miałem zaszczyt prowadzić "peleton", i co tu ukrywać... rozpierała mnie duma! Przyspieszałem w największych spazmach wichury. Nie bacząc na ból w nierozgrzanych udach, brałem w posiadanie podjazdy, Wiodłem przemokniętych kolegów na zatracenie. W tych chwilach, gdy tryskające spod kół strumienie wody i błota pozwalały na trzeźwą ocenę szans walki z żywiołem, na tle poczerniałych plam lasu dostrzegałem szyderczy taniec ulewy. Deszcz poddał się podmuchom Eola i płynął ku nam niemal poziomo. Strącany z niebios skręcał, by chłostać jeszcze dotkliwiej. Koszmar.
Karol zwierzył się później, że w pewnej chwili chciał krzyczeć, wyć wręcz – przeszywać kaprys natury werbalnym, napiętym jak linka od przerzutki, sprzeciwem. Nie zwolnił jednak ani on, ani nikt z dzielnej trójki. Jechaliśmy aż do pierwszego przebłysku słońca, nawet nie ważąc się przerwać brutalnie narzuconego rytmu. Byliśmy niezwyciężeni.
Miałem zaszczyt prowadzić "peleton", i co tu ukrywać... rozpierała mnie duma! Przyspieszałem w największych spazmach wichury. Nie bacząc na ból w nierozgrzanych udach, brałem w posiadanie podjazdy, Wiodłem przemokniętych kolegów na zatracenie. W tych chwilach, gdy tryskające spod kół strumienie wody i błota pozwalały na trzeźwą ocenę szans walki z żywiołem, na tle poczerniałych plam lasu dostrzegałem szyderczy taniec ulewy. Deszcz poddał się podmuchom Eola i płynął ku nam niemal poziomo. Strącany z niebios skręcał, by chłostać jeszcze dotkliwiej. Koszmar.
Karol zwierzył się później, że w pewnej chwili chciał krzyczeć, wyć wręcz – przeszywać kaprys natury werbalnym, napiętym jak linka od przerzutki, sprzeciwem. Nie zwolnił jednak ani on, ani nikt z dzielnej trójki. Jechaliśmy aż do pierwszego przebłysku słońca, nawet nie ważąc się przerwać brutalnie narzuconego rytmu. Byliśmy niezwyciężeni.
PRZEŚWIT
A oto i uśmiech bóstw – najprawdziwsza Tęcza wita wspaniałych kolarzy (ta naturalnie piękna, z garncem bogactw strzeżonym przez skrzaty na krańcach). Oto i Słońce wybiega im na spotkanie jak wdzięczna niewiasta po dniach rozłąki ze swym ukochanym.
EPILOG
Wyprawa ze wszech miar udana, wymagająca i pełna wielu rekordów wytrzymałości. A ja zamykam się już, bo czas odpocząć. Z pozdrowieniami dla towarzyszy ramy i wszystkich czytających te słowa.
M.
(12.05.2014 / Karol, Przemek, Marcin / mtb / 66,6 km)
(12.05.2014 / Karol, Przemek, Marcin / mtb / 66,6 km)
PS Stan licznika w tych szatańskich warunkach (na serio): 66,6 km. Większość fotografii M., a pięć ostatnich K.
Przejaśnienie |
Grzyb Karola |
Przed siebie |
Karol i Przemek |
Koło Karola |
Koło Przemysława |
Udo Marcina |
Karol i Przemek |
Przemysław rozmazany |
Przemek i Marcin rozmazani jak diabli |
Marcin rozmazany |
Przykład ucieczki Marcina |
Jeszcze wspanialsza ucieczka (z butelką i grzybem w kieszeni) |