30.06.2015

Ostatni dzień czerwca (30.06.2015)


 


Krótki, ale siarczysty odcinek "wokół wiatraków", z maleńką przerwą na kilka zdjęć.

Marcin

(30.06.2015 / szosa)






fot. M.

21.06.2015

Cmentarz żydowski w Radomiu (21.06.2015)



Wieczorna wycieczka rowerowa wokół nieprzyjemnych części Radomia, zupełnie przypadkowo zaowocowała możliwością ujrzenia radomskiego cmentarza żydowskiego, założonego w 1831 r., zniszczonego podczas II wojny światowej, i częściowo, jak głosi tabliczka, odrestaurowanego w latach 1992-2010. Nie mam pojęcia jak było kiedyś, ale teraz nekropolia jest zamknięta na cztery spusty. Okolica paskudna, a nieutwardzone drogi łączą się z ul. Lubelską, wiodąc wcześniej przez szlak pełen magazynów, wytwórni, kominów i szereg innych nieatrakcyjnych wizualnie obiektów. Jedyny plus tej przejażdżki to wspólnie spędzony czas, ruch, rozmowy, milszy fragment w Leśniczówce i wcześniej widok budowy wiaduktu.

M.

(21.06.2015 / Marcin i Eryk / mtb)







Prawa strona cmentarnego muru


Bezdrożami wokół Radomia.
Przed torami obok powstającego wiaduktu.

Powstający wiadukt

 

Rzeka Mleczna, Leśniczówka, Radom

17.06.2015

Pierwsza szosowa wyprawa: Wąchock (17.06.2015)



W ostatni dzień sierpnia 2015 zabieram się za wpis z połowy czerwca. Podśpiewując sobie pierwszą zwrotkę znanej piosenki T. Love: "Co za wakacje, upał jak fiut", spoglądam na bałagan w folderze z rowerowych wyjazdów i zastanawiam się, czy nie odłożyć tej bazgraniny na dni chłodniejsze, jesienne.

Przypominam sobie również to, że ów 17 czerwca był moim drugim spotkaniem z szosówką (dzień wcześniej było pierwsze, ale krótkie). Uświadomienie sobie, że właśnie taki typ roweru jest tym, który najbardziej mi odpowiada, nastąpiło właśnie wtedy, natomiast wcześniej znalazło swoje odbicie w coraz większej fascynacji kolarzówkami, w przeglądaniu stron, katalogów i w licznych wyobrażeniach skoku w bok – z górala na szoskę.

Kulinarny postój przy sklepie nie przyniósł wrażeń innych niż rozmowa z panem trzeźwiejszym z dwóch nietrzeźwych. Mniej trzeźwy bez trudu wygrałby konkurs na człowieka z najbardziej przekrwionymi oczyma świata. Patrząc w nie, pomyślałem, że powinien iść spać, odłożyć tę nie wiadomo którą dziś butlę. Po prostu się wyspać. Odpocząć. Obawiam się jednak, iż dopiero ostatni ze wszystkich odpoczynków będzie dla tego człowieka odpoczynkiem pierwszym.

Posileni kokosankami, owocami, jakimś płynem, i wylewnie żegnani przez wspomnianych rozmówców, pomknęliśmy szybko niczym małpka na małym motorku, której dramatyczny los opisał pewien kosmiczny zespół. I na przekór filmowi Wielka pętla / La grande boucle / Tour de France (2013), w którym dyrektor sportowy, pijak, poleca kolarzom śpiewanie tylko nielubianych piosenek, my – nie będąc "prosami" – robimy odwrotnie.

 
Przybyły posiłki
 
 
Ku świętokrzyskiemu

 
Chwila tęsknoty za górskim

 
Zdobyty Olimp

Wąchock. Województwo świętokrzyskie, kilka kilometrów od Starachowic, rzeka Kamienna. Miasteczko, o którym niegdyś krążyło mnóstwo dowcipów. Na tablicy z nazwą miejscowości ktoś sprayem dopisał: Olimp. Pierwsze kilometry nie różnią się niczym od setek wsi, osad i mieścin, ale w centrum okazuje się, że jest to bardzo przyjemne, dobrze zagospodarowane miejsce. Liczne alejki, skatepark, rozległy plac zabaw dla dzieci, zalew i wreszcie pomnik sławnego sołtysa. Jednak zanim staniemy przed postumentem wąsatego mężczyzny, musimy przejść po wielu metalowych płytach, przy czym na każdej z nich umieszczony jest kawał o Wąchocku. Dobry pomysł.

Przyznam też, że duże wrażenie na mej rogatej duszy wywarł klasztor cystersów. Kamienny dukt, którym dochodzimy do budynków pamiętających rok 1179, brama, ornamenty, swoisty duch dawnych czasów i wysokie tony śpiewającej po łacinie kobiety. Skojarzenia z dark ambient, muzyką średniowieczną, barokowym cyklem Leçons de ténèbres pour le mercredi saint (kompozytor François Couperin i później zainspirowany nim niezwykły, doskonały pod każdym względem, mój ukochany zespół Elend) i wieloma innymi mrocznymi dziełami, w moim przypadku było nieuniknione, natomiast przygnębiające, polifoniczne lamentacje unosiły się w myślach jeszcze długo po opuszczeniu terenu opactwa.


Powrót bez przygód. Wielka pochwała od Karola za prędkość, dzielność i brak narzekania. Zaraz za Wąchockiem spotkaliśmy jeszcze kolarza ze Starachowic, którego pozdrawiamy.

5, 12, 19 i 26 września br. właśnie w Wąchocku odbędzie się cykl koncertów w ramach V Międzynarodowego Festiwalu "Muzyka w Opactwie", z hasłem przewodnim "Bach u cystersów". Repertuar i wykonawców można znaleźć np. tutaj: rmfclassic.pl.
M.

(17 czerwca 2015 / Karol i Marcin / szosa / 107 km)
















W hołdzie polskim sołtysom

* * *

Fot. M., a dwie ostatnie K.

16.06.2015

Pierwszy raz kolarzówką (16.06.2015)



Pierwsze wyjście na szosę! Emocje, emocje, emocje!!! Do słoja miodu muszę jednak dodać łyżkę dziegciu. Chłopak, od którego odkupiłem swą pierwszą kolarzówkę, z roztargnienia zapomniał wrzucić do pudła... siodełka. Ratowałem się zamiennikiem, ale już po kilku dniach przyszło to oryginalne.

Sposób jeżdżenia, odczuwania roweru, asfaltu... i przede wszystkim ta nieokiełznana moc pod nogami, to tylko niektóre z pierwszych odczuć. Z całą pewnością zaczyna się Nowa Era Rowerowej Pasji!

M.


(16 czerwca 2015 / Marcin i Karol / szosa / 32 km)



 
M.

K.

K.

4.06.2015

Janowiec nad Wisłą i Kazimierz Dolny (04.06.2015)



Wyruszyliśmy rankiem. Przyjemnie jest mieć wolny dzień, mijać niewielkie miejscowości i tuż po ósmej słyszeć tylko swoje opony. Ludzie dopiero się budzą, samochody praktycznie nie jeżdżą, a słońce jest wyjątkowo łaskawe i jeszcze nie przejawia sadystycznych tendencji.

Pierwszy postój przypadł jakieś 50 km od Radomia, a konkretnie w... Okrężnicy. Interesująca nazwa wsi, skwitowana słowami Karola: "Marcinku, jesteśmy w dupie", wywołała głupkowatą radość, wspomnienie jednej z frywolnych scen w powieści Ch. Bukowskiego Kobiety, ale też chęć wstąpienia do sklepu, w którym dwie panie uraczyły nas wodą, dobrym słowem i historią o panu z dalekich stron, wyruszającym o piątej rano i jadącym bez przerwy aż do ich gościnnej lady, a potem jeszcze dalej. Pewnie jedzie i w tej chwili.

Zmotywowani opowieścią, doszliśmy do wniosku, że na nas też czas. Z wersem samego Mickiewicza w duszy: "Jedźmy, nikt nie woła", i tradycyjnym "do widzenia" na ustach, pożegnaliśmy rozmówczynie. Za nami były już Kłonowiec Kurek, Tczew, Zwoleń. Przed nami granica województw mazowieckiego i lubelskiego, a zaraz za nią zalew w Janowicach. Klimatom wodnym poświęciliśmy nie więcej niż minutę i wreszcie dotarliśmy do Janowca. Nasz triumfalny wjazd został szybko stłumiony przez nadciągającą od frontu procesję. Stanęliśmy z boku i przeczekaliśmy pochód.

Zamek zachwyca. Warto, naprawdę warto stanąć na ścieżce wiodącej na szczyt skarpy wiślanej, by spojrzeć na ścianę dawnej, pierwotnie renesansowej budowli. Po krótkiej wspinaczce cieszyliśmy oczy widokiem bramy za pomostem, panoramą Janowca, obrazem parku obok i tonącym w słońcu horyzontem. Do środka nie mogliśmy wejść. Jako przyczynę zamknięcia podano obchody Bożego Ciała. Kończąc ten wątek, dodam jeszcze, że zamek powstawał w latach 1506-1526, w 1656 został spalony (jak zwykle) przez Szwedów. Później przebudowano go tak, by nadać mu cechy stylu barokowego. Współcześnie należy do Muzeum Nadwiślańskiego i od lat 90. jest remontowany.

 

Ciekawie wyglądał zjazd z wiślanej skarpy. Ścieżka chwilami nad przepaścią i zapewnienia spacerowiczów, że na dół (do przeprawy promowej) dostaniemy się jedynie na spadochronie czy paralotni, nie napawała optymizmem, ale nie chcieliśmy się poddawać i zawracać. Przy okazji pojawił się temat skoku spadochronowego Karola [który ma już za sobą – gratulacje!], a zaraz później rozegrała się scenka rodzajowa. Rozpędzony zjechałem pod jakiś drewniany, wielki dom. Na taras wyszła bardzo wesoła blondynka. Tylko w ręczniku. Po chwili dołączył do mnie Karol, natomiast obok kobiety pojawił się zadowolony mężczyzna. Państwo Tarasińscy wspólnie wyjaśnili nam, że to teren hotelu, ale możemy przedrzeć się do Wisły drogą przez parking oraz stromy, piaszczysty odcinek tuż za nim. Wszystko to – na przekór napotykanym pesymistom – okazało się prawdą.



Na prom czekaliśmy dość długo, bo w chwili, gdy pojawiliśmy się na brzegu, właśnie odpływał. Nudę oczekiwania zrekompensował nam sympatyczny rejs, i jak się później okazało, był on pierwszym z dwóch dzisiaj, gdyż musieliśmy wracać praktycznie tą samą drogą. Na brzegu zwracał uwagę paralotniarz, popisujący się lotami niemal w miejscu (czasem kilka metrów nad koronami drzew). Spacerowy szlak w lewo poprowadził nas do samego Kazimierza.


Kazimierz jak to Kazimierz. Kto był, wie czego może się tam spodziewać. Na rynku zaczepiała nas romska wróżbitka, nie prosząc, lecz żądając dwóch złotych na poczet objawień naszej przyszłości. Tłumy, stragany, nadęci panowie i dumne damy. Samochodów więcej niż kamieni na brukowanych ulicach. Chaos i hałas. Wszystkie niemiłe wrażenie mijają, gdy patrzy się na piękne, stare kamienice i chłonie ten niepowtarzalny urok miasteczka, którego początki sięgają wieku XI.

My przenieśliśmy się w rejon wąwozu Korzeniowy Dół. Przyjemnie jest spocząć w jego cieniu, poprzyglądać się zawsze zaskakującej plątaninie korzeni, przebijającej nawet kable wokół moich syntezatorów i innych sprzętów, a także... zastanowić nad tajemniczą tendencją do fotografowania się tam młodych par w pełnym ślubnym rynsztunku. Minęliśmy chyba ze cztery takie trzyosobowe zestawy (zaaferowana pani, zmęczony pan i znużony fotograf). Wiem, że tam jest bardzo ładnie, oryginalnie i ciekawie, ale dół to dół. Pewnie jestem nienormalny, ale patrząc na młode, perfekcyjnie umalowane panny w szpilkach zagrzebanych w piachu, ale za to w idealnej, symbolicznej bieli swych przytrzymywanych dłońmi sukien, pomyślałem o ziemi, mogiłach i upływie czasu, który prędzej czy później dla wszystkich przygotuje korzeniowy wąwóz. Poza tym zetknąłem się kiedyś z radykalną opinią, brzmiącą mniej więcej tak: ślub to święto kobiety, a dla faceta to pogrzeb.


Przegoniłem ponure myśli, ciesząc się z postoju w knajpie przy wjeździe do wąwozu. Miejsce sprawdzone przez Karola i Łukasza, przypadło do gustu i mnie. Posileni świetnie przygotowanym żurkiem, zadowoleni z udanej wyprawy, ze świadomością, że do domów mamy tyle, ile za nami (ok.75-80 km), pognaliśmy nasze górskie rumaki w stronę Radomia.

Całościowo wyszło nam ponad 150 kilometrów. W dość trudnej drodze powrotnej spotkał nas miły akcent. Otóż w Zwoleniu, po zatrzymaniu się w godnej polecenia tradycyjnej lodziarni, Karol zaczął odczuwać tak silny ból spalonych słońcem ud, rąk, i chyba wszystkich innych części ciała, że w rozpaczy szukał jakiegokolwiek kremu/balsamu/eliksiru łagodzącego poparzenia słoneczne. Mieliśmy już resztkę pieniędzy, ale pani sprzedawczyni i właścicielka sklepu "Kosmetyki" okazała wielkie serce dla losu cyklisty i wręczyła Karolowi gratisową butlę mleczka ujędrniająco-nawilżajacego. Trochę pomogło, a przynajmniej pozwoliło mu przetrwać ostatnie 40 kilometrów. Dziękujemy!


Była to ostatnia z wypraw na góralach w tym roku. Długa, emocjonująca i pod każdym względem niepowtarzalna dla nas obydwóch. Kiedy następna po przeskoczeniu na "szosy"? Nie wiem. Pewnie jesienią lub zimą. I oby w towarzystwie Przemysława, którego serdecznie pozdrawiamy, zresztą tak jak i wszystkich czytelników. Dziękuję.
M.

(04.06.2015 / Karol i Marcin / mtb / 152 km) 

Wybór mijanych miejscowości w drodze do Janowca nad Wisłą

Granica województw mazowieckiego i lubelskiego

Chwilowy postój nad zalewem w Janowicach (tuż przed Janowcem)

Janowiec. Rzut oka w lewą stronię nie mógł zwiastować, że...

...od frontu nadciąga procesja (Boże Ciało). Na rejestracji liczba 666





Mój rower czerwieni się w skromnej pozie przed zamkiem


Napotkani twierdzili, że stąd nie da się zjechać.
Na zdjęciu słusznie zaprzeczający im Karol

Strategiczny kłopot



Przeprawa




Ścieżka wzdłuż Wisły, a na jej końcu...

Kazimierz


Kur... i wspomnienie wesołej nocy ze znajomymi





Rejs powrotny

Zwoleńskie Lody. Polecamy. Sklep "Kosmetyki" też

 

Ostatnia rzodkiewka - od Olgi (nie chciałem, a się przydała).
Ostatni banan i ostatni już postój przed Radomiem.
Niestety również ostatnia taka wyprawa na góralach.

* * *

Więcej o Korzeniowym Dole:
"Najpiękniejszy z wąwozów" (autor: Ines)