3.08.2017

Wieża ciśnień (03.08.2017)



Fala upałów nie zachęca do wychodzenia na rower. Całe szczęście moje nastroje bywają zależne ode mnie samego, a nie od pogody, więc machnąłem ręką na temperaturę i postanowiłem pomachać nogami. Plan trasy był inny, ale utknąłem w dwóch miejscach, które już znam. 

Pierwszy przystanek to nieoznaczony przy trasie cmentarz wojenny z I wojny światowej. Po wdrapaniu się na wzniesienie za przydrożną kapliczką i wędrówce przez las, docieram na groby sprzed ponad wieku. Śmietnik przed murem, mur coraz bliższy obróceniu się w stertę śmieci oraz kolejne wysypisko w mauzoleum.


Gniazdo os. Trzy niespotykane, niezwykle piękne motyle o urzekającym, pastelowym kolorze i oryginalnym kształcie skrzydeł. Latały tylko w obrębie murów. Jak duchy. Tam w ogóle owadzie i roślinne życie świetnie komponuje się z tym, co zostaje po ludziach. A zostaje kompletne NIC. Pamięć też nie, bo gdy umierają ci, którzy nas pamiętali, i ona przestaje mieć znaczenie.

O tym cmentarzu i oryginalnym mauzoleum pisałem jeszcze w czasach jeżdżenia na góralu (rok 2014): Cmentarz wojenny z I wojny światowej.



Trzeci przystanek to resztki cementowni "Przyjaźń". Z jej nieprzyjemną atmosferą zapoznałem się kilka lat temu, przy okazji opisując historię tragicznego skoku z komina i inne niemiłe sprawy: Komin.

 


Tym razem na miejscu zastałem tabliczki o zakazie wstępu, monitoringu i terenie prywatnym. Rozumiem względy bezpieczeństwa i chęć odstraszenia pasjonatów opuszczonych budowli, ale odnoszę wrażenie, że niebawem nawet we własnych tyłkach ludzie nie będą mogli czuć się swobodnie i bez presji teoretycznej obserwacji.  A w sumie nie będzie w tym niczego nowego: prawdopodobnie na całym świecie jest i tak mniej działających kamer, niż wszystkich cały czas liczących się praw, dekretów, traktatów i moralitetów o waginach, majtkach, łóżkach, penisach. Śmieszny świat.   

 

Drugi przystanek (celowo na przekór chronologii) to wieża ciśnień, którą widzicie na zdjęciach. Patrzyłem na nią wiele razy, kiedyś też zerknąłem na fotografie pani Małgorzaty Łoś, która prawdopodobnie tak jak ja przedzierała się przez odcinek kilkuset metrów zarośli, grzęzawisk, jeżyn i cholera wie czego jeszcze a wszystko po to, by stanąć obok ciekawego kolosa, którego roku powstania nie udało mi się odnaleźć. Niosłem kolarzówkę na plecach i klnąc, śpiewając, ciesząc się i zarazem narzekając, zbliżałem się do celu rowerowej wycieczki. Z powodzeniem.

 

Najgorsze było to, że za wieżą odnalazłem zapomnianą, zniszczoną drogę, która pozwoliłaby mi uniknąć pieszej wędrówki i nogi przeciętej do krwi w pięciu miejscach. Głupota nie boli. Miejsce tuż nad kolanem trochę tak.

 


Powrót okrutny. Jakby mało mi było upału, to jeszcze wdałem się w dziwaczny wyścig z chłopakiem wiozącym na skuterku dziewczynę w różowej bluzce. Pięciokilometrowy etap: od centrum Wierzbicy do gimnazjum w Rudzie Wielkiej. Oddech Różowej Pantery i jej szofera na plecach. Lekkie utraty prowadzenia na podjazdach rosnąca przewaga na płaskim i w dół.

Wygrałem. Dostałem przez to zawrotów głowy i prawie umarłem, ale na własnej skórze przekonałem się o tym, o czym dotąd tylko czytałem: skuterek jak najbardziej ma większe szanse z szosówką, ale może zostać w tyle. Co gorsza nikt tego nie potwierdzi, bo moim kompanem na trasie tym razem był kombajn Bizon. Na zdjęciu w modlitwie o dobre plony.

 

I jeszcze jedno. Piszę to oglądając ostatni etap Tour de Pologne. Dzień w dzień śledziłem Tytanów Szos najpierw w Tour de France, teraz na rodzimych ziemiach, i zaczynam się czuć tak, jak czuje się człowiek, gdy kończy dobrą książkę. Powieść można odłożyć lub czytać kilka stron dziennie, by odwlec pożegnanie z fabułą. Niestety w tym przypadku ten numer nie przejdzie i prawdopodobnie do przyszłych wakacji znów nie spojrzę na telewizyjne pudło. Bo po co?

M.

(3 sierpnia 2017 / szosa / 64 km)

PS  TVP Sport. 48 km do mety. Doskonały finał.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz