14.08.2014

Piekielny szlak – rajska wizja (14.08.2014)




Dla Karola kolarza, biegacza, pływaka, piłkarza, pedagoga, dietetyka, autotrenera oraz trenera wielu osób – pierwszy odcinek wypadu w graniczące z Radomiem województwo świętokrzyskie był powtórzeniem drogi w pojedynkę. Zwiadowcza trasa przydała chwały nie tylko jego psychice i rowerowej pasji, lecz stała się kluczem i klamką zdolności organizacyjnych.

Wszystkie zalety – w połączeniu z determinacją napompowaną niczym koła w szosówce – dały początek zróżnicowanej, bardzo ciekawej pętli, którą przemierzyć mogli wszyscy zakorkowani w Pełnym Bidonie. Wieczorne postanowienie, podsycone znanym cytatem ("Kolarstwo to nie jest gra (...) Można grać w piłkę, tenisa lub hokeja. Ale nie można grać w kolarstwo" - Jean de Gribaldy, francuski kolarz), szybko przerodziło się w myśl, że następnego dnia nie można stosować żadnych uników czy też grać w inne odmiany braku lojalności. Ideę przekuto w czyn i oto rankiem ruszyliśmy ku przewyższeniom.

Pierwsze kilometry próbowały zniechęcić do dalszej drogi. Co z tego, że był to cesarski, królewski, książęcy, papieski albo inny szlak, skoro las nie wyróżniał się w nim jakoś szczególnie, natomiast co kilka metrów wpadaliśmy w coraz głębsze, rozległe kałuże, z czasem przeradzające się w ciemne, bagienne wiry, ciągnące nas w dół jak rusałki, odbierające dobry nastrój i wywołujące histeryczne reakcje u autora tych słów. Po przebyciu tak zalanych i zabłoconych fragmentów, że blask dopiero co wypucowanych rowerów zniknął szybciej niż świergot spłoszonych srogimi przekleństwami ptaków, dobiliśmy do asfaltowego brzegu.

Daruję sobie szczegóły mozolnej wspinaczki na niektóre ze wzniesień. Chwilami było wyraźnie trudniej, ale wytrwałość opłaciła się, a druga część wyprawy (podczas częstszych zjazdów) zachwycała nas widokami, pędem i jednoczesną możliwością złapania oddechu przy ponad 40, 50, a czasem i 60 km/h. W takich momentach dostrzega się inną stronę Natury – jej niewyobrażalne piękno i siłę w pojmowaniu nie tylko romantycznym. Ona jest wszędzie, w każdej sekundzie i każdym pokonanym metrze. I choć wręcz wielbię artystyczne wyobrażenia pór roku i ich personifikacje w postaci prześlicznych kobiet (np. dziewiętnastowieczne litografie wybitnego Czecha: A. M. Muchy), to właśnie podczas dróg takich jak ta, zaczynam postrzegać te dekadencko-baśniowe wizje inaczej.

Myślę, że gdybym umiał tak rysować, jak chciałbym, a nie tak chciał, jak nie umiem, to za kilka tygodni naszkicowałbym jesień w postaci pani w stroju kolarskim, ze złotym warkoczem, miedzianym bidonem i z bursztynową – zdobioną niczym koronki w pończochach – podwiązką na udzie ponad rozgrzanymi treningiem łydkami.

Zmienność i nieustanny ruch. Kamieniste bezdroża, leśne zakątki, powiew rdzennej polskości na drogach zniszczonych, zwyczajnych, dalekich od doskonałości nut z Żelazowej Woli, a w nich przecież na wieki zamkniętych. Obraz stuletniej babci siedzącej na ławce przy płotku i dla kontrastu młodej mamy spacerującej z dziećmi. Widok drzew, domów, miejsc i kotów powracających z łowów, a w tle uchwycone słowa, fragmenty melodii z okien. Bicie własnego serca i szum rozpędzonych opon. Cykanie kasety w kole i wtórujących jej świerszczy. Wysiłek własny i grupy, na który poza ciałem składa się ten niepowtarzalny urok przemijającej na zawsze chwili. A takich migawek są setki.

Dość wzruszeń – pora na konkrety. Trasa przebiegała przez takie miejscowości jak Szydłowiec (za nim "Piekielny Szlak"), Niekłań Wielki i Mały, Odrowąż, a także przez Płaczków, Mroczków i Pięty. Dalej Bliżyn blisko Skarżyska-Kamiennej, Majdów i wiele innych. Więcej na fotografiach.

M.


(14.08.2014 / Przemek, Karol, Marcin / mtb / 60 km)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz