1.09.2014

Pierwszy września (01.09.2014)



Część I: Pierwszy września

Osobom świadomym wydarzeń sprzed 75 lat, pierwszy września nie kojarzy się wyłącznie z dziećmi zmuszanymi do dźwigania plecaków relatywnie cięższych niż te żołnierskie i z kilkunastoma zdjęciami tablic, zeszytów i kredek. Dla Polski ten dzień chyba na zawsze będzie przede wszystkim rocznicą wybuchu II wojny światowej. Mimo to przyznaję, że mimo refleksji na owe tematy, nie wsłuchałem się w ani jedną przemowę znaczącej głowy, zaś popołudniowy czas przeznaczyłem na bardzo ciekawy, rowerowy wypad z Karolem. Postanowiliśmy przed zmrokiem zajrzeć nad Pilicę, a ponieważ mieszkamy w Radomiu, czyli stosunkowo blisko Białobrzegów, wydawało się to zadaniem prostym, szybkim i miłym.

Uroki równej trasy w stronę Warszawy, jak za każdym razem, okazały się koszmarem złożonym z hałasu i nachalnego towarzystwa aut. Przekrzykiwanie się, w dodatku podczas jazdy pod wiatr i przy coraz bardziej zachrypniętych gardłach, skończyło się dopiero wtedy, gdy postanowiliśmy znaleźć alternatywne szlaki wzdłuż głównej drogi. Dumając chwilę na zapomnianym, rozpostartym ponad Radomką betonowym moście, zauważyliśmy zatopiony w rzece baner, za czasów swojej świetności reklamujący popularne „chwilówki”. Z wody wystawał fragment stalowej konstrukcji i przypominał, cytując Karola, „nagrobek kogoś, kto skorzystał z tej kredytowej oferty i skończył w rzece”. Jego słowa, choć żartobliwe, pod jednym względem złączyły się z legendą o drugiej z dwóch odwiedzonych dziś rzek.

 
Stara Błotnica - Kościół z XVIII w.

Droga powiodła nas przez Radom, Jedlińsk, Starą Błotnicę z barokowym kościołem, Smardzew, Jasionną, aż do Białobrzegów. Szczególne wrażenie wywarł na mnie napotkany przypadkiem cmentarz, z grobami datowanymi na 1846, a nawet 1843 i 1830 rok. Nad docelową Pilicą stanęliśmy po przejechaniu prawie 60 kilometrów, zamiast ok. 30 w linii prostej. Nie bylibyśmy też sobą, gdyby poza kulturowymi i przyrodniczymi zachwytami, naszej uwagi nie przykuła tradycyjna już scena sklepowa. Otóż przed wejściem, na schodach, sprzedawczyni ze zręcznością wiewiórki rozłupywała orzechy, a jej dorosły syn stał obok i w milczeniu spożywał prażynki. Pochłaniał jedną po drugiej. Nie spuszczał z nas wzroku. Zza płotu po przeciwległej stronie wychyliła się twarz szacownego małżonka i dołączyła do obserwacji. Po chwili ławka zapełniła się czterema degustatorami win, a na parkingu przystanął samochód z twardzielami o twarzach tajnych inspektorów milicji. Niby nic, a jednak już dziesięć metrów od wszystkich wymienionych, obydwaj poczuliśmy się znacznie lżejsi.

Pilica. Najdłuższy z lewych dopływów Wisły. Ponad trzystukilometrowy, zdradliwy nurt, biorący początek gdzieś na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Nazwa rzeki łączy się ze smutną historią rycerza Włosta i jego prześlicznej żony, Pilicy, kobiety o oczach równych chabrom, a włosach wykradzionych jasnym, pogodnym rankom. Szczęście dziewczyny, wcześniej mieszkającej nad brzegiem rzeki, trwało króciutko. Rycerz nigdy nie wrócił z grunwaldzkich pól, a ona, nie mogąc pogodzić się z jego śmiercią, popełniła samobójstwo. Skoczyła w toń, szepcząc imię najważniejszego dla niej mężczyzny. Pamiątką tych legendarnych zdarzeń stały się obydwie nazwy: rzeki (oczywiście Pilica) i miejscowości (Włoszczowa).


Nad nami przeleciało stado gawronów. I skoro już dwukrotnie zahaczyłem o Niemców, to dodam, że patrząc na ptaki, przez chwilę wyobrażałem sobie roje bombowców z czarnymi krzyżami na skrzydłach i ptactwo z hitlerowskich flag, godeł, emblematów, orderów. Pomyślałem o zdjęciu zabitej przez Luftwaffe dziewczynki i płaczącej nad jej ciałem siostry. O mojej niedoszłej cioci, wracającej spokojnie z zakupów, rozerwanej przez bombę zrzuconą na rynek pełen cywilów. O miłej i ładnej nastolatce z najbliższej rodziny, na wieki zaginionej po tym, gdy kilku Rosjan grzecznie zaprosiło ją na przejażdżkę czołgiem. Czasem odwiedzam jej symboliczny, pusty grób. Zostało po niej wspomnienie i napis.

Idę dalej i patrzę na rzędy wojskowych mogił. Niezliczone szczątki tych, którzy przez wojnę nie mieli żadnych szans na cokolwiek. Co gorsza, zginęli za kraj, ale z powodu czyichś roszczeń, wizji, pieniędzy – wcale nie ideałów, bo tymi mami się ludzi najzwyklejszych, z urzędu spisanych na straty. Cyfry. Liczby. Banki i firmy. A z zewnątrz, gdzieś pod numerem czyjegoś konta, działania będące niczym innym jak serią akceptowanych morderstw – prawnie, kulturowo, w wielu przypadkach też religijnie. Psychopatyczna zabawa, ciekawie wyglądająca na ilustracjach, pompatycznie wyśpiewywana, rzeźbiona, wprawiana w ruch dzięki grom i wyszywana na pokazowych sztandarach.



Nie chciałbym, by ktokolwiek odbierał powyższe słowa jako brak uczuć patriotycznych lub jakieś ich wynaturzone formy, np. w rodzaju skrajnych uprzedzeń do innych nacji. Szanuję nie tylko nasze narodowe symbole, a kask zdejmuję przed wieloma kartami krwawej historii Polski i świata. Podziwiam i cenię wielu ludzi w ogóle, bez względu na ich poglądy, narodowość czy kolor skóry, ale nie jestem w stanie mieć jakiegokolwiek szacunku do tej polityki, której maska uśmiecha się nad miliardami grobów, tysiącami lat wojen, a także nad ostatnimi miesiącami propagandowej papki, straszenia zagładą i wytwarzania agresji u osób, które bez impulsu z ekranu samodzielnie nie zastanowiłyby się nad niczym.




Część II poniżej. Ze względów stylistycznych, nastrojowych i osobistych, postanowiłem je rozdzielić, a pierwotnie funkcjonowały jako dwa odrębne posty.

Część II: Zdążyć przed drugim września

Powrót przebiegałby fantastycznie, gdyby nie kilka spostrzeżeń i zdarzeń. Dzień chylący się ku końcowi to raczej drobiazg. Mieliśmy lampki i długie rękawy, a 35 km do domu to norma. Niestety jedyna o tej porze przyjemna droga, to główna E77, na wielu odcinkach z zakazem poruszania się dla rowerów, lecz zabezpieczona wysoką na dwa metry siatką, z furtkami do biegnących prawie równolegle dróg bocznych, zaplombowanych jak dom po zabójstwie w policyjnym serialu. Wróćmy na szlak.

Chwilówki - Radomka - Stary most - Kościół św. Marcina - Parking VIP - Okolice sklepu

Bliżej Radomia wcale nie było lepiej. Ktoś postanowił, że wolno jeździć razem z ciężarówkami tylko tam, gdzie drogowcom nie udało się zmieścić zabawnej ścieżynki nad ściekiem. Wyglądało to tak, jakby w niektórych miejscach życie cyklistów było cudownie chronione znakiem drogowym i bloczkiem mandatowym policjanta. Kto wie, czy to nie najlepszy talizman, o mocy większej niż breloczek ze św. Krzysztofem w oponie.

Kładąc na szali życie i względny spokój portfela, doigraliśmy się zaraz za Białobrzegami. Usłyszałem dziwny brzdęk czegoś metalowego. Właśnie wtedy, kiedy naprawdę wkręciliśmy się w trasę, a każdy kilometr cieszył, musiało zdarzyć się coś przykrego. Przeciągłe psyknięcie z koła Karola, po uprzednim również metalicznym odgłosie w okolicach ramy, w stopniu dziwności pokonałoby wszystkie odcinki „Z Archiwum X”, ponure wiersze Micińskiego, a nawet i przemowy pewnego węża. Do rzeczy. Dętkowy bożek i tym razem zadziałał sprytnie i z zaskoczenia. Nie przyjąwszy ofiary z czczych modłów, przegryzł przednią dętkę Karola i uleciał w przestworza, daleki, ważny, a przy tym wredny jak pies sąsiadów.



Jasionna

Pierwszy bar, do którego doszliśmy, pełen był ludzi nieprzyjaznych, skupionych na talerzach z plackami po węgiersku, wątróbką i ukraińskim barszczem. I na tym knajpianym parkingu, pochyleni nad kołem, zmienialiśmy dętkę, gdy nagle uświadomiliśmy sobie, że żaden z nas nie ma pompki. Jedna z nielicznych tam niewiast nie okazała serca ni zrozumienia, natomiast tirowcy nie posiadali niczego do napełniania powietrzem kół maleńkich rowerów. Zrezygnowani powlekliśmy się dalej. Karol oddał się batalistycznym marzeniom, w których koordynaty restauracji otrzymuje pilot dowolnego myśliwca uzbrojonego w rakiety powietrze-ziemia. W fantazjach ujrzeliśmy kulę ognia i szybujące sylwetki tych, którym Mig-29 przerwał posiłek. A wtedy, zupełnie jak w GTA po wybuchu auta, na parking wjechał realny wóz Straży Pożarnej! Któż, jak nie on, mógł nas wybawić z kłopotów? Kto, jeśli nie cieszący się największym zaufaniem społecznym strażacy, mieli sprawić, że do domów wrócimy wcześniej niż po wielogodzinnej, nocnej wędrówce?

Biegłem, a serce biło niemiłosiernie. Odwróciłem się, by przez ramię zobaczyć przebłysk nadziei na wykrzywionej rozpaczą twarzy kolegi. Też biegł, ale kulał, bo czarna, dźwigana przez niego Merida, wrzynała się boleśnie w obojczyk i obciążała go niczym ranny przyjaciel wynoszony spod wrogiego ostrzału.

Czerwony samochód zatrzymał się na końcu parkingu i dla nas był wszystkim:
– wyczekiwanym wybawcą, Panem Godotem z dramatu Samuela Becketta,
– kobietą w krótkiej, czerwonej spódniczce pośród skromniej ubranych,
– śmigłowcem zabierającym poszkodowanych z frontu.

Machałem w euforii. Nagła myśl: „Oni mają sprzęt nawet do przepompowania Wisły, ale na pewno nie małą, pieprzoną pompkę”, była jak siarczysty policzek. Wróż Marcin.

Zwolniłem i już prawie bez emocji podszedłem do ciężarówki. Wewnątrz pojazdu siedział mężczyzna bez munduru. Miał wzrok generała patrzącego na armię przegrywających. Jego słowa, spokojnym tonem wypowiadane w kierunku Karola, kroiły duszę, wyciskały łzy, walczyły z potencją:
– Chętnie bym pomógł, ale ten wóz to straż tylko z wyglądu. Jest wyczyszczony ze wszystkiego. Prowadzę go do warsztatu.

 
Wędrówka - Zmiana dętki - Dystans

Drugi bar, do którego doszliśmy, pełen był ludzi mniej nieprzyjaznych, ale skupionych na pędzie ku talerzom. Nastrój był podły, słowa i skojarzenia wulgarne, a myśli cierpkie i nieprzychylne przyrodzie ożywionej.

I oto po lewej stronie zamajaczyła oaza. Stacja benzynowa z nowiutkim kompresorem. Pomiędzy nami a nim płynęły dwie rzeki ciężarówek i samochodów osobowych. Wysepki z rzędami barierek. Nagła, wywrzeszczana wręcz myśl: „odczepiaj koło i biegnij!”. Skacz jak ta żaba z klasyki gier komputerowych, maltretowana przez dzieci, które nieporadnie sterując maleńką ropuszką, uśmiercają sympatycznego płaza bodajże od roku 1982 i robią to po dziś dzień. Rozjeżdżaną żabę, wprasowywaną w ulicę z charakterystycznym odgłosem, a nawet tonącą (sic!), chyba już zawsze będę kojarzył z widokiem Karola podskakującego w ciemnościach, z kołem w rękach.

Mijające go samochody próbowały wyświetlić – kończący prawie wszystkie gry świata – napis Game Over. Bezskutecznie.

M.

(1 września 2014 / Marcin i Karol / mtb / 100 km)


 
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz