11.05.2015

Bęsia i Skansen Kurpiowski w Nowogrodzie (11.05.2015)



Bęsia – niegdyś pruska wieś Bansē (po niemiecku: Bansen), leżąca w województwie warmińsko-mazurskim, w powiecie olsztyńskim, w gminie Kolno. Z jednej strony maleńka, cicha miejscowość, zamieszkiwana przez ok. 700 dusz, z drugiej miejsce o ciekawej historii, z której pozwolę wybrać sobie jedynie:

– 1527 – założenie kąpieliska na malowniczym, romantycznym jeziorze przez jaśnie pana starostę Carla Otto Benjamina von Knoblocha,

– 1810 – wybudowanie murowanego, niszczejącego dziś wiatraka, w czasach świetności służącego także jako hotel (w swej drewnianej, górnej części),

– 1958 – otworzenie Rolniczego Rejonowego Zakładu Doświadczalnego z niefortunną hodowlą groźnej, inwazyjnej rośliny z Kaukazu, znanej jako barszcz Sosnowskiego;

– 2015 – mój przyjazd, wraz z towarzystwem pań: Agnieszki, Joanny, Magdaleny, Martyny oraz panów: Konrada i... Henryka, który to posiadł moc władania instrumentem, umysłem, duszą, materią, ciałem stałym i ciekłym, a także czasem, przestrzenią i podróżami na pograniczu astralnych.

A jednym z ciekawszych (w tym początkowo skrajnie depresyjnym miejscu) było moje trzydniowe błaganie pań recepcjonistek o szansę wypożyczenia roweru. Pierwsza obiecywała, druga potwierdzała i zapewniała, ale nie znalazła kluczyka do sekretnej stajni, a trzecia – po konsultacji z czwartą – odsyłała mnie do pierwszej, podczas gdy tej niestety nie było i znów dyskutowałem z drugą. Układ planet, koniunkcja szprych i przerzutek losu czuwały nade mną i za sprawą wszystkich Czterech – nie trzech jak u Rubensa – Gracji, dnia 13 maja 2015 r. wyruszyłem w swą krótką drogę.

Wypożyczony rower pozostawiał wiele do życzenia: za nisko siodełko (brak kluczy), za mała rama (i tak największa ze wszystkich), „przepuszczający” napęd (do tego stopnia, że na podjazdach wydawało mi się, że jadę na hulajnodze). Mimo początkowego przerażenia, cieszyłem się. Drogi puste, słoneczko, lekki wiatr, nieznane miejsca i szum cudem napompowanych kół.

Pierwsza z miejscowości, do których tego dnia dotarłem, to Kolno. Charakterystyczny kościół, pamiątkowe tablice związane z II wojną światową, grupa ludzi spieszących na przystanek. Po przypadkowym wyborze kolejnej z dróg i krótkiej rozmowie z napotkanym mężczyzną, trafiłem do małego skansenu we wsi Kabiny. Stare maszyny rolnicze, jedna do szycia, rdzewiejący silnik, naczynia i maselnice. Niby nic, a mnóstwo radości z niespodziewanego odkrycia.

Dalsza droga zrobiła się nagle mniej przyjemna. Cały czas odnosiłem wrażenie, że jadę w złym kierunku, i że wcale nie uda mi się wrócić do Bęsi z innej strony niż ta, z której wystartowałem. Las, pustka, czasem jakieś bardzo leciwe zabudowania i dosłownie żadnych, poza ptactwem i owadami, żywych istot. I nagle jeden czarny, poruszający się przede mną punkt. Kobieta. Też na rowerze. Chwała tej pani, bo gdyby nie ona, jechałbym cholera wie dokąd i całkiem zaginął bez mapy, bez GPS-u (bateria w telefonie padła), bez kasy, jadła, i tylko z połową niewielkiej butelki wody. To właśnie ta kobieta, zmierzająca na wywiadówkę dziecka, naprowadziła mnie na właściwy szlak i powiedziała mi, na którym skrzyżowaniu się pomyliłem. Serdecznie dziękując [motyw wywiadówki już raz przeżyłem], zawróciłem, ale do pierwszego rozjazdu jechaliśmy wspólnie. Oczywiście i tak w stu procentach nie posłuchałem cennej rady. Dopadła mnie myśl, że inaczej oznacza ciekawiej – i wybrałem przygodę.

Przygoda okazała się mieć kolor szary. Była silna, wielka i pachniała kroplami deszczu. Te zaś przerodziły się w strugi spływającej po czaszce wody (brak stroju, kasku – "cywilne" ciuchy). Zaczął dąć wiatr tak porywisty, iż przez moment rozważałem zejście z pokracznego pojazdu. Grzmiało, wyło, lało, straszyło.

Kilkanaście minut później, przemoczony do ostatniej nitki majtek, podniosłem wzrok. Przed samą Bęsią nie cieszył mnie już widok wiatraka. Nie bawił obraz opuszczonego, zaniedbanego parku, w którym dzień wcześniej spotkałem spokojnego pana, lecz mogącego trochę przestraszyć. Ów mężczyzna był po zabiegu tracheotomii i gdy stojąc kilka metrów za mną, pierwszy raz odezwał się takim zmienionym, nienaturalnym głosem, przez sekundę poczułem się nieswojo. Co ciekawe, teraz ten człowiek też stał obok ulubionego parku. Ukłoniliśmy się sobie. Trwał. Zmoknięty, bez ruchu, bez celu. Myślę, że stoi tam do teraz. Konrad twierdzi, że go w ogóle nie ma, a te powitania i rozmowy z nim są jedynie wytworem mojej fantazji.

Zjeżdżając z góry, ześliznąłem się z mokrych pedałów. Wulgarne krzyki, ból pewnych miejsc, starta łydka i mostek wbity w brzuch z impetem pocisku. Ale nie upadłem.
Jeszcze kilkaset metrów. Hotel. Recepcja. Poważna twarz Piątej Pani. Podziękowania, pokój, kąpiel, zeschnięty pączek i spokój. 

* * *

Korzystając z okazji, w części fotograficznej dorzucę kilka ujęć ze Skansenu Kurpiowskiego im. Adama Chętnika w Nowogrodzie, tym bardziej, że był w nim akcent rowerowy. Niemiecki rower z lat 20. z drewnianymi obręczami. Mą uwagę zwróciło też bardzo ciekawe zdanie z tabliczki informacyjnej: "Skansen Kurpiowski (...) jest jednym z dwóch najstarszych muzeów budownictwa ludowego w Polsce. Jego początek sięga roku 1919, kiedy Adam Chętnik zakupił, za prywatne pieniądze swojej żony Zofii z Klukowskich, 1/3 morgi nieużytków po dawnej cegielni miejskiej, na wysokiej skarpie nad Narwią".

I właśnie Narew dodawała uroku temu i tak przepięknemu miejscu, a przelotne ulewy, na zmianę ze słońcem, tworzyły atmosferę idealną do rozmyślań, fotografii i wycieczki w historię i kulturę Polski. Muzeum mogę śmiało polecić każdemu!

M.

(11.05.2015 / Marcin / mtb)

1. WYPRAWA WYPOŻYCZONYM ROWEREM








 

 




























 2. OŚRODEK I MIEJSCOWOŚĆ













Wspomniany w tekście park








Wyżej: Wiatrak z 1810

 
Niezidentyfikowany Obiekt Latający









3. SKANSEN KURPIOWSKI W NOWOGRODZIE







Narew

Niemiecki rower z lat 20.

Drewniane obręcze




 











 






 
Maleńki wiatrak z roku ok. 1920





 
Płot z patyków.
Dla mnie mistrzostwo pomysłu, prostoty i ciekawej formy

Śparogi - ozdobne zwieńczenia dachów

 
Nieodparte skojarzenie z Chinami


 
Chata i łódź rybacka (rekonstrukcja)




 
Po tysięcznym deszczu




 
Laleczki zawsze mają w sobie coś z horroru.
Takie w szczególności.

 



Odrzynki drzew bartnych



 

fot. M.K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz