23.10.2013

Szambo (23.10.2013)


SZAMBO

Zaplanowana prosta, w zasadzie relaksacyjna pętla, uległa przeobrażeniu pod wpływem myśli czarnych niczym wilcze jagody i wspomnień cierpkich, pełnych nonsensu i lepkich. Zimnych, a jednak pogłębiających neurotyczną gorączkę. Po zachłyśnięciu się przepychem jesiennych dni, wymalowanych tęsknotą Demeter, musiał nastąpić powrót do krajobrazów wykoślawionych jak wymuszony żart przed końcem smutnej i bezpowrotnie zmarnowanej nocy. Zgaszone barwy wieczoru i drzew jednolitych wciągały, podpowiadając: tędy, wzdłuż torów, z dala od ludzi i głosów pobrzękujących mętną pieśń muchy w słoiku.

Przemierzając kolejne kilometry, wąską ścieżyną dotarliśmy do starej – z gatunku tych wieczorami wymarłych – stacji kolejowej. Sylwetka stojącej na zamyślonym peronie kobiety, zamiast intrygować, wzmagała wrażenie opuszczenia. Przedarliśmy się przez krótki odcinek lasu i jadąc podmokłym, nieprzyjaznym terenem, zbliżyliśmy się do rzeki. Po lewej stronie wznosił się kolejowy nasyp, przechodząc w zniszczony, na wpół drewniany most. Po prawej zaś, w zaroślach, dostrzegliśmy czarny kask motocyklisty, który wyprzedził nas nie więcej niż kilkanaście minut temu. Stał nieporuszony, a przyciemniona szybka, zakrywająca twarz, śledziła wspinaczkę dwóch rowerzystów na górę.

Za mostem, poza rozległym widokiem obejmującym następną ze stacji i kontrastującymi z jej architektoniczną brzydotą resztkami plam słońca, w niepokój wprawiał leżący przy torach lis. Pociąg zmiażdżył mu głowę, lecz pozostawił nienaruszone ciało i kitę – teraz na wieki zbędną, jak fantazyjne formy sukien, kokard, gorsetów tych dam, które odeszły wraz z dziewiętnastym wiekiem. 

Dochodzący z kilkudziesięciu metrów dźwięk, wtórujący zamykaniu szlabanów, i głos Karola przypominającego o tym, że z mostu czas zejść, wyrwał mnie z nieprzyjemnego zamyślenia. Złowrogie światła lokomotywy pozostały za nami, a droga zaczęła prowadzić przez jedną z miliarda wsi, których centra nieodmiennie stanowią monstrualne kościoły lub lilipucie sklepy.
Tymbark nie został spożyty na ławce obok sklepu, gdyż ta – zajęta przez grupę upojonych moczopędną afirmacją szczęścia – nie wydawała się być gościnną. Dziesięć metrów dalej, po drugiej stronie ulicy, straszyły zdezelowane naczepy, a obok nich elementy betonowego szamba. Skrywane w kolarskich spodenkach pośladki, wiedzione intuicyjnym podszeptem, chętnie przylgnęły do chłodnej powierzchni płyty. Rowery spoczęły obok. Kaski rzucone w trawę mieniły się jeszcze przez chwilę, lecz zgasły wraz z ostatnim uśmiechem nieba. Cisza. Szczebiot nie ptaków, a dwóch dziewcząt przefruwających obok. Błogostan. Początek nocy.

* * *
– O kurwa... – jęknąłem.
– No co ty, żartujesz? Czwarty w przeciągu dwóch tygodni? – spytał mocno zaniepokojony Karol, wierząc jeszcze, że to jedynie niestosowny żart, tym bardziej, że byliśmy dosyć daleko od domów.
– Popatrz... – drżącą dłonią wskazałem na wiotki mięsień przedniego koła.
– Ja pierdolę... Faktycznie flak. Ale pech. Zaczynam się bać z tobą jeździć.

* * *

I został sam, nie wiedząc, gdzie jest, a jego kumpel pomknął w kierunku miasta, niesiony chęcią pomocy. Czarna Merida majaczyła jeszcze w oddali, by po kilku sekundach przekształcić się w drobne fragmenty zbitego lustra wspomnień początków wyprawy.

Szedł. Kapeć szeleścił, złośliwie marszcząc kewlarową strukturę opony. Nad szczytem ostatniej z mijanych chat zawracała wrona. Robiło się coraz ciemniej. Wędrował przez las, przypominając sobie fragmenty horrorów i śmiejąc się z siebie z powodu krótkiej, naiwnej myśli o spotkaniu z nieznanym. 

Nie widział już nawet swych dłoni, a światło ledowej lampki niknęło przytłoczone pomrokiem. Dupą szczekał gdzieś pies. I tylko Noc zerkała troskliwie – drgnieniem rzęs galaktyki dodawała otuchy.

M.K.

23-24 X 2013
(23 października 2013 / M. i K. / mtb)