Ostatnie dni – deszczowe i wietrzne, a raz nawet z opadem śniegu z deszczem – nie nastrajały kompletnie do niczego, a już na pewno nie do projekcji romansu pt. "Kochana Kolarzówka". Dzisiejsze popołudnie także nie należało do gorących, a jednak coś we mnie łkało, tęskniło, szeptało: "Idź. Najwyżej zmarznie ci łeb. Raz się żyje". W kontekście końca października i obyczajów/świąt/zabaw takich jak Samhain, Dziady, Zaduszki i Halloween, ostatnia refleksja próbowała zasmucać, ale o dziwo, tym razem jej się to nie powiodło.
Nie mogłem się oprzeć pokusie obejrzenia seansu ze sobą w roli głównej i po chwili namysłu, z wypiekami na jeszcze ciepłej twarzy, udałem się do kina. Do wspomnianego, ocierającego się o erotyk gatunku, dodałem po jednym wątku z:
a) filmu sensacyjnego (pościg za uciekającym czasem),
b) westernu (podróż ku niknącej tarczy niezwykle malowniczo zachodzącego słońca),
c) pogodowego thrillera (wychłodzenie odnóży),
d) dramatu psychologicznego powiązanego z florą i fauną.
Długość nagrania wyniosła raptem 33 kilometry, co według moich potrzeb i letnich możliwości klasyfikuje to dzieło raczej na słabiutką – schowaną gdzieś w cieniu wakacyjnych arcydzieł – półkę z nieudolnymi filmami krótkometrażowymi. Reżysera tłumaczą jednak czynniki od niego niezależne, a wyżej uprzejmie wymienione.
Podsumowując... widoki i wrażenia więcej niż pozytywne, a rowerowe filmy polecam każdemu, bez względu na porę roku.
Zdjęcia ze zmarzniętej ręki, praktycznie bez edycji.
M.
(31 października 2017 / M. / szosa)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz